Zelazny Roger - Ręka Oberona - Rozdział 08

      Odwiedziłem kuchnię, starannie przygotowałem gigantyczny posiłek i zniszczyłem go doszczętnie. Potem ruszyłem do stajni, gdzie wyszukałem pięknego, młodego gniadosza. Dawniej należał do Eryka. Mimo to zaprzyjaźniliśmy się szybko i wkrótce podążaliśmy szlakiem prowadzącym w dół Kolviru, do obozu moich oddziałów z Cienia. Jechałem, trawiłem i próbowałem ułożyć w myślach wszystkie zdarzenia i fakty ostatnich kilku godzin. Jeżeli Amber istotnie powstał w wyniku aktu buntu Dworkina w Dworcach Chaosu, to wszyscy byliśmy spokrewnieni z siłami, które nam zagrażały.
      Oczywiście, trudno ocenić, w jakiej mierze słowa starca zasługują na zaufanie. Jednakże czarna droga biegła wprost do Dworców Chaosu i najwyraźniej pojawiła się w rezultacie rytuału Branda, który z kolei opierał się na zasadach przekazanych przez szalonego maga. Szczęśliwie te fragmenty opowieści, w które najtrudniej było uwierzyć, z czysto praktycznego punktu widzenia nie miały istotnego znaczenia. Chociaż żywiłem dość mieszane uczucia dla teorii o swoim pochodzeniu od Jednorożca...
      - Corwinie!
      Ściągnąłem wodze. Otworzyłem umysł na przesłanie i pojawił się obraz Ganelona.
      - Tu jestem - powiedziałem. - Jak zdobyłeś komplet Atutów? I jak nauczyłeś się ich używać?
      - Zabrałem jedną talię z biblioteki. Już dość dawno. Pomyślałem, że dobrze będzie dysponować jakimś środkiem łączności w nagłych wypadkach. Co do używania, to właśnie zrobiłem to, co chyba wy wszyscy: popatrzyłem na Atut, pomyślałem o nim, skupiłem się na kontakcie z przedstawioną osobą.
      - Sam powinienem dać ci komplet. Zapomniałem o tym i cieszę się, że naprawiłeś to przeoczenie. Wypróbowujesz je teraz, czy coś się stało?
      - Stało się - odpowiedział. - Gdzie jesteś?
      - Zupełnie przypadkiem jadę właśnie, żeby się z tobą zobaczyć.
      - Nic ci nie jest?
      - Nie.
      - To dobrze. W takim razie zaczekam. Wolę na razie nie próbować przeciągania cię przez to cudo, tak jak wy to robicie. Sprawa nie jest aż tak pilna. Spotkamy się wkrótce.
      - W porządku.
      Przerwał kontakt, a ja spiąłem konia i ruszyłem dalej.
      Przez chwilę byłem zirytowany, że zwyczajnie nie poprosił mnie o Atuty. Potem przypomniałem sobie, że byłem nieobecny prawie tydzień czasu Amberu. Pewnie się o mnie martwił, a wolał nie zwracać się do innych z taką prośbą. Może i słusznie.
      Zjazd minął szybko, podobnie jak pozostała część drogi. Koń, który, nawiasem mówiąc, nazywał się Werbel, był szczęśliwy, że może się przejechać; przy każdej okazji przejawiał skłonność do przechodzenia w galop. W pewnym momencie pozwoliłem mu na to, żeby się trochę zmęczył. Po chwili dostrzegłem obóz.
      Mniej więcej w tym samym czasie zdałem sobic sprawę, że tęsknię za Gwiazdą.
      Kiedy wjechałem do obozu, zogniskowałem na sobie wszystkie spojrzenia. Ludzie salutowali. Gdzie przejeżdżałem, robiło się cicho i ustawała wszelka praca.
      Zastanawiałem się, czy wierzą, że przybyłem wysłać ich do bitwy.
      Zanim zeskoczyłem z siodła, w otworze namiotu stanął Ganelon.
      - Szybko - zauważył, ściskając mi prawicę. - Piękny koń.
      - Owszem - przyznałem, rzucając wodze jego ordynansowi. - Co nowego?
      - No... - mruknął. - Rozmawiałem z Benedyktem...
      - Coś się dzieje na czarnej drodze?
      - Nie, nic podobnego. Przyjechał do mnie, kiedy wrócił od tych swoich przyjaciół, tych Tecysów. Powiedział, że u Randoma wszystko w porządku i podąża jakimś śladem pozostawionym przez Martina. Potem zaczęliśmy gadać o innych sprawach i w końcu poprosił, żebym mu opowiedział wszystko, co wiem o Darze. Random mu mówił, jak przeszła Wzorzec, i uznał, że zbyt wielu ludzi potwierdza jej istnienie.
      - I co mu powiedziałeś?
      - Wszystko.
      - O domysłach i spekulacjach... po Tir-na Nog'th?
      - Właśnie tak.
      - Rozumiem. Jak to przyjął?
      - Chyba się ucieszył. Nawet był szczęśliwy. Zresztą sam z nim pogadaj.
      Skinąłem głową, a on podszedł do namiotu, odchylił klapę i stanął z boku. Wszedłem.
      Benedykt siedział na niskim stołku przy skrzyni, na której leżała rozłożona mapa. Przesuwał po niej długim, metalowym palcem lśniącej, szkieletowej dłoni, tkwiącej na końcu śmiercionośnego, okablowanego srebrem i łączonego płomieniem mechaniczego ramienia, umocowanego do kikuta prawej ręki trochę poniżej punktu, gdzie został odcięty rękaw brązowej koszuli. Ten widok sprawił, że zadrżałem: tak bardzo przypominał ducha spotkanego w mieście na niebie. Podniósł głowę i spojrzał mi w oczy. Potem skinął ręką na powitanie - lekkim, perfekcyjnie wykonanym gestem. Na jego twarzy dostrzegłem najszerszy uśmiech, jaki widziałem w życiu.
      - Corwinie! - powiedział, po czym wstał i wyciągnął tę rękę.
      Zmusiłem się, by uścisnąć aparat, który omal mnie nie zabił. Jednak Benedykt sprawiał wrażenie przychylniej do mnie nastawionego, niż był przedtem. Potrząsnąłem nową dłonią. Ucisk palców był idealny. Próbowałem nie zwracać uwagi na jej chłód i kanciastość; prawie mi się udało. Byłem zdumiony, że tak szybko zdołał opanować urządzenie.
      - Jestem ci winien przeprosiny - powiedział, - źle cię oceniłem. Przepraszam.
      - Drobiazg. Rozumiem.
      Uścisnął mnie, a moją wiarę, że między nami nareszcie zapanowała zgoda, przyćmiewał jedynie dotyk tych precyzyjnych, morderczych palców na ramieniu.
      Ganelon parsknął śmiechem i wniósł dodatkowy stołek, który ustawił po przeciwnej stronie skrzyni.
      Z początku byłem zły, że poruszył temat, którego wolałem unikać niezależnie od okoliczności. Jednak wobec efektów tej niedyskrecji gniew minął: nie pamiętam, żebym widział Benedykta w lepszym nastroju.
      Ganelon był wyraźnie zadowolony, że doprowadził do zakończenia naszych sporów. Uśmiechnąłem się także. Odpiąłem pas, zawiesiłem Grayswandira na maszcie namiotu i przyjąłem podsunięty stołek. Ganelon wyjął trzy kielichy i butelkę wina.
      - W podziękowaniu za gościnę w twoim namiocie - powiedział nalewając. - Tamtej nocy, w Avalonie.
      Z cichutkim stukiem Benedykt ujął kielich.
      - W tym namiocie jest więcej swobody - zauważył. - Prawda, Corwinie?
      Przytaknąłem i uniosłem kielich.
      - Wypijmy za tę swobodę. Oby trwała zawsze.
      - Po raz pierwszy od bardzo dawna - powiedział - miałem okazję do szczerej rozmowy z Randomem. Zmienił się trochę.
      - To prawda.
      - Bardziej jestem teraz skłonny mu zaufać, niż za dawnych dni. Kiedy opuściliśmy Tecysów, mieliśmy dość czasu na dyskusje.
      - Dokąd zmierzaliście?
      - Pewne uwagi, jakie Martin wypowiedział w obecności swoich gospodarzy, sugerowały, że ruszył do pewnego znanego mi miejsca w głębi Cienia: do blokowego miasta Heerat. Dotarliśmy tam i stwierdziliśmy, że odgadliśmy prawidłowo. Przejeżdżał tamtędy.
      - Nie słyszałem o Heerat - wyznałem.
      - To skupisko cegieł i kamieni, centrum handlowe na skrzyżowaniu kilku szlaków kupieckich. Random uzyskał tam informacje, które poprowadziły go na wschód i zapewne jeszcze dalej w Cień. Rozstaliśmy się w Heerat, gdyż nie chciałem na tak długo opuszczać Amberu. Była też pewna sprawa natury osobistej, którą chciałem zbadać. Random opowiadał, że widział, jak w dniu bitwy Dara przeszła Wzorzec.
      - Zgadza się - potwierdziłem. - Przeszła. Też tam byłem.
      Skinął głową.
      - Wspomniałem już, jakie wrażenie wywarł na mnie Random. Wierzyłem, że mówi prawdę. Jeśli tak, to może i ty nie kłamałeś. W tej sgtuacji musiałem zająć się tą dziewczyną. Ty byłeś nieosiągalny, więc odwiedziłem Ganelona. Przybyłem parę dni temu i skłoniłem do opowiedzenia wszystkiego, co wiedział o Darze.
      Spojrzałem na Ganelona, który lekko pochylił głowę.
      - Zatem wierzysz teraz, że odkryłeś nową krewną - stwierdziłem. - Kłamliwą z natury, i możliwe, że naszą nieprzyjaciółkę, ale jednak krewną. Co teraz zrobisz?
      Pociągnął łyk wina.
      - Chciałbym wierzyć w nasze pokrewieństwo. Sama idea wydaje się interesująca. Dlatego zależy mi na całkowitej pewności. Gdyby się okazało, że naprawdę jesteśmy rodziną, chciałbym z kolei zrozumieć motywy jej postępowania. I dlaczego nigdy nie dała mi znać o swym istnieniu.
      Odstawił kielich, podniósł nową dłoń i rozprostował palce.
      - Zacznę więc - ciągnął - od spytania o twoje przeżycia w Tir-na Nog'th, mające związek ze mną i z Darą. Ciekaw też jestem, skąd wzięła się ta ręka, która jest jakby specjalnie dla mnie stworzona. Nie słyszałem jeszcze o obiekcie fizycznym, przyniesionym z miasta na niebie.
      Zacisnął palce w pięść, rozprostował je, obrócił dłoń, wyciągnął rękę, podniósł i opuścił delikatnie na kolano.
      - Random wykonał niezwykle udaną operację, nie sądzisz? - zakończył.
      - Niezwykle - zgodziłem się.
      - Więc opowiesz mi wszystko?
      Kiwnąłem głową i wypiłem łyk wina.
      - Wszystko zdarzyło się w pałacu na niebie - zacząłem. - Otaczały mnie zmienne, atramentowe cienie. Czułem, że muszę dotrzeć do sali tronowej. Uczyniłem to, a kiedy cienie się rozstąpiły, dostrzegłem ciebie, stojącego po prawej stronie tronu. Miałeś tę rękę. Kiedy wszystko jeszcze bardziej pojaśniało, zobaczyłem Darę na tronie. Podszedłem i dotknąłem jej Grayswandirem, dzięki czemu stałem się dla niej widzialny. Oświadczyła, że jestem martwy od wieków i nakazała powrót do grobu. Zażądałem, by wyznała swe pochodzenie. Powiedziała, że jest potomkiem twoim i diablicy Lintry.
      Benedykt odetchnął głośno, ale milczał.
      - Czas, mówiła, płynie w miejscu jej narodzin w tempie tak różnym od naszego, że przeminęło tam już kilka pokoleń. Ona była pierwszą, która posiadła wszystkie ludzkie atrybuty. Raz jeszcze nakazała mi odejść. Ty przez ten czas studiowałeś klingę Grayswandira. Potem uderzyłeś, by oddalić od niej niebezpieczeństwo. Walczyliśmy. Moje ostrze mogło ciebie dosięgnąć, twoja ręka mogła dosięgnąć mnie. To wszystko. Poza tym był to pojedynek duchów. Kiedy zaczęło wschodzić słońce i miasto zanikało, pochwyciłeś mnie tą dłonią. Odrąbałem ją Grayswandirem i uciekłem. Zabrałem ją ze sobą, ponieważ jej palce były wbite w moje ramię.
      - Ciekawe - mruknął Benedykt. - Wiedziałem, że można tam uzyskać fałszywe przepowiednie, obrazujące raczej lęki i ukryte pragnienia przybysza, niż prawdziwy obraz rzeczy przyszłych. Jednak Tir-na Nog'th czasem zdradza także nieznane wcześniej fakty. I jak zwykle trudno jest oddzielić od plew to, co wartościowe. Jak odczytujesz te zdarzenia?
      - Benedykcie - powiedziałem. - W zasadzie wierzę w opowieść o jej pochodzeniu. Ty nigdy jej nie widziałeś, ale ja tak. Jest do ciebie trochę podobna. Co do reszty... to dokładnie tak, jak powiedziałeś: resztki, które pozostają, kiedy oddzielimy prawdę.
      Wolno skinął głową i widziałem, że nie jest przekonany. Wolałem jednak zakończyć tę rozmowę. Równie dobrze jak ja zdawał sobie sprawę, co implikują owe resztki. Gdyby zdecydował się zażądać tronu i gdyby go zdobył, pewnego dnia rzeczywiście mógłby ustąpić na korzyść swego jedynego potomka.
      - Co zrobisz? - spytałem.
      - Co zrobię? A co teraz robi Random z powodu Martina? Będę jej szukał, znajdę, wysłucham tej historii z jej własnych ust, a potem zdecyduję. To wszystko musi jednak poczekać, dopóki nie rozwiążemy problemu czarnej drogi. Jest jeszcze jedna sprawa, którą chciałbym z tobą omówić.
      - O co chodzi?
      - Jeżeli w ich twierdzy upływ czasu jest tylekroć szybszy, mieli go aż nadto, by przygotować kolejny atak. Nie mam ochoty czekać i spotykać ich tylko w potyczkach, które o niczym nie rozstrzygają. Myślę, by podążyć czarną drogą aż do jej początków i uderzyć na ich własnym terenie. Wolałbym zrobić to z twoją zgodą.
      - Benedykcie - powiedziałem. - Czy patrzyłeś kiedyś na Dworce Chaosu?
      Uniósł głowę i spojrzał na ślepą ścianę namiotu.
      - Całe wieki temu, kiedy byłem młody - odparł. - Dotarłem w piekielnym rajdzie tak daleko, jak tylko zdołałem. Tam, pod rozdzielonym niebem, zobaczyłem przerażającą otchłań. Nie wiem, czy tam leży mój cel ani czy czarna droga biegnie tak daleko, ale gdyby tak właśnie było, gotów jestem wyruszyć znowu.
      - Tak właśnie jest.
      - Skąd masz tę pewność?
      - Dopiero co powróciłem z tej krainy. Tam unosi się czarna cytadela. Do niej prowadzi droga.
      - Czy trudno jest tam dotrzeć?
      - Spójrz na to - wydobyłem Atut i podałem mu. - Należał do Dworkina. Znalazłem go w jego rzeczach. I właśnie wypróbowałem. Przeniósł mnie. Czas płynie tam bardzo szybko. Zostałem zaatakowany przez jeźdźca na dryfującej ścieżce, której nie przedstawiono na rysunku. Kontakt przez Atuty jest utrudniony, być może z powodu różnicy czasów. Gerard ściągnął mnie z powrotem.
      Przyglądał się karcie.
      - To chyba to samo miejsce, które wtedy widziałem - mruknął. - To by rozwiązywało problemy logistyczne. Jeśli staniemy po obu stronach Atutu, możemy przerzucić żołnierzy w taki sam sposób, jak z Kolviru do Garnath w dniu bitwy.
      Przytaknąłem.
      - To jeden z powodów, dla których pokazałem ci tę kartę: by cię przekonać, że działam w dobrej wierze. Istnieje może sposób mniej ryzykowny od marszu naszych wojsk w nieznane. Zaczekaj ze swoim planem, póki nie zbadam dokładniej innych możliwości.
      - I tak musiałbym czekać, aż zbiorę jakieś dane na temat tego miejsca. Nie wiemy nawet, czy twoja broń będzie tam działała. Prawda?
      - Nie, nie wziąłem ze sobą egzemplarza.
      Zacisnął wargi.
      - Uważam, że powinieneś o tym pomyśleć, zabrać choć jedną sztukę i sprawdzić.
      - Okoliczności mojego odjazdu nie pozwoliły na takie przygotowania.
      - Okoliczności?
      - Innym razem. To teraz nieważne. Wspomniałeś o podążeniu czarną drogą aż do jej początku...
      - Owszem...
      - To nie jest jej prawdziwy początek. Jej źródło leży w prawdziwym Amberze, w defekcie pierwotnego Wzorca.
      - Tak, słyszałem. I Random, i Ganelon opisali mi waszą drogę do miejsca, gdzie leży prawdziwy Wzorzec. A także jego uszkodzenie, jakie tam odkryliście. Dostrzegam analogię i możliwy związek...
      - Pamiętasz moją ucieczkę z Avalonu i twój pościg?
      W odpowiedzi tylko uśmiechnął się lekko.
      - Jeden raz przecinaliśmy czarną drogę. Przypominasz sobie?
      Zmrużył oczy.
      - Tak - przyznał. - Przebiłeś przez nią ścieżkę, świat wrócił tam do normy. Zapomniałem o tym.
      - Wzorzec tak na nią podziałał - wyjaśniłem. - Uważam, że można wykorzystać ten efekt na szerszą skalę.
      - Jak szerszą?
      - Żeby zetrzeć całą drogę.
      Odchylił się do tyłu i obserwował moją twarz.
      - Dlaczego więc nie zajmujesz się tym?
      - Muszę najpierw podjąć pewne przygotowania.
      - Ile czasu to potrwa?
      - Niewiele. Może tylko parę dni. Może kilka tygodni.
      - Czemu wcześniej nic nie mówiłeś?
      - Dopiero niedawno się dowiedziałem, jak można to zrobić.
      - A jak można to zrobić?
      - W zasadzie rzecz sprowadza się do naprawienia Wzorca.
      - No, dobrze - westchnął. - Powiedzmy, że ci się uda. Nieprzyjaciel wciąż tam będzie. - Skinął ręką w stronę Garnath i czarnej drogi. - Ktoś już raz otworzył im przejście.
      - Nieprzyjaciel zawsze tam był - zauważyłem. - I naszą sprawą będzie dopilnować, by znowu nie otworzono im przejścia... A można to osiągnąć przez odpowiednie potraktowanie tych, którzy zrobili to za pierwszym razem.
      - Zgadzam się z tobą - oświadczył. - Ale nie to miałem na myśli. Trzeba udzielić im lekcji, Corwinie. Chcę ich nauczyć szacunku dla Amberu, by nawet w przypadku ponownego otwarcia drogi bali się z niej skorzystać. O to mi chodzi. To konieczne.
      - Nie zdajesz sobie sprawy, czym będzie walka w tamtym miejscu, Benedykcie. To... dosłownie... nie do opisania.
      Uśmiechnął się, wstając.
      - W takim razie, chyba najlepiej sam wszystko obejrzę. Zatrzymam kartę na pewien czas, jeśli nie masz nic przeciw temu.
      - Nie mam.
      - To dobrze. Zatem, Corwinie, ty zajmiesz się sprawą Wzorca, a ja swoimi sprawami. Ja również potrzebuję czasu. A teraz, na okres mojej nieobecności, muszę wydać oficerom rozkazy. Zawrzyjmy umowę, że żaden z nas nie przedsięweźmie niczego ostatecznego bez porozumienia z drugim.
      - Zgoda.
      Dopiliśmy resztkę wina.
      - Wkrótce ja także ruszam w drogę - oznajmiłem. - Zatem: powodzenia.
      - I tobie - uśmiechnął się znowu. - Wszystko wygląda lepiej - dodał i wychodząc uścisnął mnie za ramię.
      Podążyliśmy za nim na zewnątrz.
      - Przyprowadź konia Benedykta - polecił Ganelon ordynansowi, który stał pod drzewem. Potem odwrócił się i wyciągnął rękę do Benedykta. - Ja także chciałbym ci życzyć powodzenia.
      Benedykt skinął głową i uścisnął mu dłoń.
      - Dzięki, Ganelonie. Za wiele rzeczy.
      Wyjął swoje Atuty.
      - Zanim doprowadzą mi konia - stwierdzii - mogę przekazać Gerardowi ostatnie wieści.
      Przerzucił karty, wybrał jedną i spojrzał na nią w skupieniu.
      - Jak chcesz naprawić Wzorzec? - zapytał Ganelon.
      - Muszę najpierw odzyskać Klejnot Wszechmocy - wyjaśniłem. - Z jego pomocą zdołam ponownie wyrysować uszkodzony fragment.
      - Czy to niebezpieczne?
      - Tak.
      - A gdzie jest Klejnot?
      - Na cieniu - Ziemi, gdzie go ukryłem.
      - A czemu go tam zostawiłeś?
      - Bałem się, że mnie zabije.
      Wykrzywił twarz w niesamowitym grymasie.
      - Nie podoba mi się to wszystko, Corwinie. Musi być jakiś inny sposób.
      - Gdybym znał lepszy, na pewno bym go wypróbował.
      - A gdyby zwyczajnie postąpić zgodnie z planem Benedykta i pobić ich wszystkich? Sam mówiłeś, że w Cieniu można zwerbować ogromną armię. A poza tym na polu bitwy nie ma równego sobie.
      - Jednak uszkodzenie pozostałoby na Wzorcu i ktoś inny by się zjawił, by je wypełnić. W tej chwili to nie wrogowie są ważni, ale nasza własna, wewnętrzna słabość. Jeżeli jej nie usuniemy, to już jesteśmy pokonani, choć żaden obcy zdobywca nie stanął jeszcze w naszych murach.
      Odwrócił się.
      - Trudno się z tobą spierać. Lepiej znasz własną dziedzinę. Uważam jednak, że możesz popełnić tragiczny błąd, narażając się w zbędnym, być może, przedsięwzięciu i to w chwili, gdy jesteś tak bardzo potrzebny.
      Parsknąłem śmiechem, ponieważ - gdy Vialle wypowiedziała to słowo - nie chciałem jej przyznać racji.
      - To mój obowiązek - oświadczyłem.
      Nie odpowiedział.
      Dziesięć kroków od nas Benedykt najwyraźniej połączył się z Gerardem, gdyż na przemian mruczał coś i słuchał.
      Czekaliśmy, aż skończy rozmowę i będziemy mogli go pożegnać.
      - ...Tak, jest teraz tutaj - słyszałem, jak mówi. - Nie, bardzo wątpię. Ale...
      Spojrzał na mnie uważnie i pokręcił głową.
      - Nie, nie sądzę - stwierdził. I po chwili: - No dobrze, przechodź.
      Wyciągnął swą nową rękę i Gerard pojawił się nagle, ściskając ją. Odwrócił głowę, dostrzegł mnie i natychmiast ruszył w moją stronę.
      Przez chwilę badał mnie wzrokiem od góry do dołu, jakby czegoś szukał.
      - O co chodzi? - zdziwiłem się.
      - O Branda. Nie ma go w jego komnatach. A przynajmniej jego większej części. Zostawił tyłko trochę krwi. Cały pokój jest tak zdemolowany, że wygląda, jakby odbyła się tam jakaś walka.
      - Szukałeś śladów krwi? - spytałem, oglądając swoją koszulę i spodnie. - Jak widzisz, mam na sobie te same rzeczy, co przedtem. Są może trochę brudne i pomięte, ale nic więcej.
      - To niczego nie dowodzi - oświadczył.
      - Sam zacząłeś szukać śladów. To twój pomysł, nie mój. Dlaczego sądzisz, że...
      - Byłeś ostatnim człowiekiem, który go widział.
      - Oprócz osoby, z którą walczył... o ile naprawdę walczył.
      - Co to ma znaczy?
      - Znasz jego temperament i nastroje. Trochę się pokłóciliśmy. Kiedy wyszedłem, mógł zaczął łamać meble, mógł się skaleczyć, zdenerwować i wyatutować, by zmienić okolicę... Czekaj! Jego dywan! Czy były plamy krwi na takim małym, zabawnym dywanie przed drzwiami?
      - Nie jestem pewien... Nie, chyba nie. Czemu pytasz?
      - To pośredni dowód, że sam to zrobił. Bardzo lubił ten dywan. Nie chciał go poplamić.
      - To do mnie nie przemawia - oznajmił Gerard. - A śmierć Caine'a nadał wygląda podejrzanie... I sług Benedykta, którzy mogli odkryć, że szukasz prochu. A teraz Brand...
      - To może być kolejna próba rzucenia na mnie podejrzeń - stwierdziłem. - Zwłaszcza teraz, kiedy moje stosunki z Benedyktem znacznie się poprawiły.
      Gerard spojrzał na Benedykta, który nie ruszył się nawet i nadał stał o dziesięć kroków od nas, przyglądał się obojętnie i słuchał.
      - Czy wytłumaczył tamte morderstwa? - spytał Gerard.
      - Nie bezpośrednio - odparł Benedykt. - Ale większa część jego opowieści wygląda na prawdziwą. Inaczej mówiąc, skłonny byłbym mu uwierzyć.
      Gerard pokręcił głową i zmierzył mnie wrogim spojrzeniem.
      - Czyli wciąż nie wiadomo - oświadczył. - O co się kłóciliście z Brandem?
      - Gerardzie, to nasza sprawa, dopóki Brand i ja nie postanowimy inaczej.
      - Ja wyciągnąłem go z ran i ja go pilnowałem, Corwinie. Nie po to, żeby zginął w jakiejś sprzeczce.
      - Pomyśl chwilę. Czyj to był pomysł, żeby go szukać taką metodą? Żeby go sprowadzić?
      - Czegoś od niego chciałeś. I dostałeś w końcu. Potem stał się tylko przeszkodą.
      - Nie. Ale nawet gdyby tak było, czy zrobiłbym to w taki sposób, by wszystko wskazywało na mnie? Jeśli zginął, to z tych samych przyczyn, co Caine: żeby mnie obciążyć.
      - Tego samego argumentu użyłeś w przypadku Caine'a. Mam wrażenie, że to tylko wybieg. A ty jesteś dobry w wybiegach.
      - Mówiliśmy już o tym, Gerardzie...
      - I pamiętasz, co ci wtedy powiedziałem.
      - Trudno by było zapomnieć.
      Wyciągnął rękę i chwycił mnie za ramię. Natychmiast wbiłem mu prawą pięść w żołądek i odskoczyłem. Pomyślałem wtedy, że może powinienem mu powiedzieć, o czym rozmawialiśmy z Brandem. Ale nie podobał mi się jego sposób zadawania pytań.
      Zbliżył się znowu. Trafiłem go lewym sierpowym przy prawym oku. Potem wymierzałem pojedyncze ciosy, głównie żeby nie mógł pochylić głowy. Nie byłem w formie i nie chciałem znowu z nim walczyć. Grayswandir został w namiocie, a nie miałem żadnej innej broni.
      Okrążałem go. Rana w boku bolała, kiedy wyprowadzałem kopnięcia lewą nogą. Raz doszedłem prawą do uda, ale byłem zbyt wolny i brakowało mi równowagi, żeby wykorzystać trafienie. Nadal go tylko poszturchiwałem.
      W końcu zablokował cios z lewej i zdołał zacisnąć palce na moim bicepsie. Powinienem odskoczyć, ale był całkiem odsłonięty. Wszedłem w zwarcie z mocnym prawym w żołądek. Włożyłem w to uderzenie wszystkie siły. Sapnął i zgiął się w przód, ale nadal trzymał mnie mocno za ramię. Lewą zablokował dolny sierpowy, przesunął rękę wyżej i grzbietem dłoni walnął mnie w pierś. Równocześnie szarpnął moim ramieniem w tył i w bok tak mocno, że runąłem na ziemię. Gdyby mnie wtedy przycisnął, to koniec.
      Przyklęknął i sięgnął mi do gardła.



Strona główna     Indeks