Zelazny Roger - Ręka Oberona - Rozdział 05

      Starałem się trzymać twarz w cieniu i mówić stłumionym głosem.
      - Niezupełnie - powiedziałem. - Jeszcze nie.
      Westchnął.
      - Wciąż nie jesteś przekonany.
      Pochylił głowę i spojrzał na mnie uważnie.
      - Dlaczego musisz wszystko psuć? - zapytał.
      - Niczego nie zepsułem.
      Opuścił lampkę. Odwróciłem głowę, zdołał jednak dostrzec moją twarz. Roześmiał się.
      - Zabawne, śmieszne, śmieszne, śmieszne - stwierdził. - Przybywasz jako młody książę Corwin w nadziei, że rodzinne sentymenty skłonią mnie do zmiany decyzji. Czemu nie wybrałeś Branda albo Bleysa? Dzieciaki Clarissy służyły nam najlepiej.
      Wzruszyłem ramionami.
      - Tak i nie. - Postanowiłem odpowiadać wymijająco, dopóki zechce to akceptować. Może zdradzi coś istotnego. Wystarczy zadbać o jego dobry humor. - A ty? - zapytałem. - Jaką twarz byś nałożył?
      Odchylił głowę, a kiedy jego śmiech grzmiał wokół mnie, zaczął się zmieniać. Sylwetka urosła, a twarz zafalowała jak żagiel ustawiony zbyt ostro na wiatr. Zmalał garb na plecach, a on wyprostował się i wyciągnął w górę. Rysy uległy przemianie, broda pociemniała. Było jasne, że przemieszcza jakoś masę swego ciała, gdyż nocna koszula do kostek teraz sięgała do pół łydki. Odetchnął głęboko i jego ramiona stały się szersze, ręce dłuższe, a wystający brzuch płaski. Sięgał mi już do ramienia, potem wyżej i rósł nadal, aż osiągnął mój wzrost. Koszula ledwie przykrywała mu kolana. Garb zniknął. Twarz zafalowała po raz ostatni, rysy ustabilizowały i zastygły w nowej formie, śmiech przeszedł w chichot, przycichł, w końcu urwał się w skrzywieniu warg.
      Stałem przed nieco szczuplejszą wersją siebie.
      - Wystarczy? - zapytał.
      - Całkiem nieźłe - przyznałem. - Zaczekaj, dorzucę do ognia.
      - Pomogę ci.
      - Nie trzeba.
      Zdjąłem ze stosu kilka szczap. Każda zwłoka była w tej chwili pomocna, gdyż zyskiwałem nowe reakcje do analizy. Kiedy układałem drwa w palenisku, on podszedł do stołka i usiadł. Dostrzegłem, że nie patrzy na mnie, lecz spogląda w mrok. Przeciągałem rozpalanie drew w nadziei, że coś powie. Cokolwiek. W końcu się doczekałem.
      - Co się stało z wielkim planem? - zapytał.
      Nie mialem pojęcia, czy mówi o Wzorcu czy o jakimś planie, który zdradził mu tata.
      - Ty mi powiedz - odparłem więc.
      Zaśmiał się znowu.
      - Dlaczego nie? Zmieniłeś zdanie, oto, co się stało.
      - Z jakiego na jakie, według ciebie?
      - Nie kpij ze mnie. Nawet ty nie masz prawa ze mnie kpić. Jeśli nawet ktoś ma, to ty najmniejsze.
      Podniosłem się.
      - Nie kpiłem.
      Przyniosłem drugi stołek i ustawiłem go przed kominkiem, naprzeciw Dworkina. Usiadłem.
      - Jak mnie rozpoznałeś? - zapytałem.
      - Moje miejsce pobytu nie jest powszechnie znane.
      - To prawda.
      - Czy wielu w Amberze uważa mnie za zmarłego?
      - Tak. A inni sądzą, że pewnie podróżujesz gdzieś w Cieniu.
      - Rozumiem.
      - Jak się tu... czujesz?
      Uśmiechnął się złośliwie.
      - Chcesz wiedzieć, czy nadal jestem szalony?
      - Wolałbym bardziej delikatne określenia.
      - Czasem ten stan zanika, czasem się wzmaga - oświadczył. - Pojawia się i znowu znika. W tej chwili jestem prawie sobą; prawie, powtarzam. Może to wstrząs wywołany twoją wizytą... Coś w moim umyśle pękło. Wiesz o tym. Ale inaczej być nie może. O tym także wiesz.
      - Chyba tak - przyznałem. - Może jednak raz jeszcze opowiesz mi o wszystkim? Sam proces mówienia może sprawić, że poczujesz się lepiej, może odsłonić coś, co przeoczyłem. Opowiedz mi tę historię.
      Znowu śmiech.
      - Czego tylko zapragniesz. Masz jakieś szczególne życzenia? Opowiedzieć ci o mojej ucieczce z Chaosu na tę nieoczekiwaną wysepkę w morzu nocy? O objawieniu Wzorca w klejnocie, zawieszonym na szyi Jednorożca? O transkrypcji schematu poprzez błyskawicę, krew i lirę, gdy nasi zdumieni ojcowie szaleli z wściekłości? Było już za późno, by przywołać mnie z powrotem, kiedy poemat ognia wytyczył pierwszą ścieżkę w moim mózgu, zarażając wolą stworzenia? Za późno! Za późno... Opanowany przez potworności zrodzone z choroby, poza zasięgiem ich mocy, ich władzy, planowałem i budowałem: więzień swej nowej jaźni. Czy tej historii chcesz wysłuchać? Czy raczej opowiedzieć ci o lekarstwie?
      Myśli wirowały, pędzone faktami, które właśnie pełną garścią cisnął mi pod nogi. Nie wiedziałem, czy traktować jego wypowiedź dosłownie czy metaforycznie, czy może jako zwykłe paranoidalne urojenia. Jednak sprawy, o których chciałem... musiałem usłyszeć, były związane raczej z chwilą obecną. Zatem, wpatrując się we własne, mroczne odbicie, z którego wydobywał się głos starca, poprosiłem:
      - Opowiedz mi o lekarstwie.
      Zetknął palce obu dłoni i przemówił zza tej zasłony.
      - Jestem Wzorcem - oznajmił. - W bardzo dosłownym sensie. Przechodząc przez mój umysł w celu zyskania formy, jaką ma teraz: formy fundamentu Amberu, naznaczył mnie równie mocno, jak ja naznaczyłem jego. Pewnego dnia zrozumiałem, że jestem równocześnie Wzorcem i sobą, a on, w procesie stwarzania tożsamości, musiał stać się Dworkinem. W trakcie narodzin tego miejsca i czasu nastąpiły wzajemne modyfikacje i w tym kryje się nasza słabość, podobnie jak nasza siła. Pojąłem bowiem, że uszkodzenie Wzorca i mnie wyrządzi szkodę, rana mi zadana zaś odbije się we Wzorcu. Jednak w rzeczywistości nie można mnie było zranić, gdyż byłem chroniony przez Wzorzec. A kto prócz mnie mógłby uszkodzić Wzorzec? Sądziłem, że to przepiękny system zamknięty, którego słabe punkty są całkowicie chronione.
      Zamilkł. Słuchałem trzasku płomieni. Nie wiem, czego on słuchał.
      - Myliłem się - stwierdził wreszcie. - W bardzo prostej kwestii... Moja krew, dzięki której został wytyczony, mogła go zniekształcić. Ale całe wieki trwało, nim pojąłem, że krew z mojej krwi także to potrafi. Na przykład ty mógłbyś to wykorzystać, mógłbyś go zmienić... Tak, aż do trzeciego pokolenia.
      Nie zaskoczyła mnie szczególnie wiadomość, że był naszym przodkiem. Miałem dziwne wrażenie, że wiedziałem o tym przez cały czas... Wiedziałem, ale nie wypowiadałem tego. Jednak... fakt ten stwarzał więcej problemów, niż ich rozwiązywał. Zbierz jedną generację przodków. Idź dalej, aż do zamętu. Moja wiedza o tym, kim naprawdę był Dworkin, była teraz mniejsza niż kiedykolwiek. W dodatku musiałem brać pod uwagę fakt, któremu on sam nie zaprzeczał: słuchałem opowieści szaleńca.
      - A żeby go naprawić...? - wtrąciłem.
      Skrzywił się. Moja własna twarz przybrała wyraz niechęci.
      - Czyżbyś stracił już ochotę, by zostać władcą żywej pustki, królem chaosu? - zapytał.
      - Może - odparłem.
      - Na Jednorożca, matkę twoją, wiedziałem, że do tego dojdzie! Wzorzec jest w tobie potężny, tak samo jak cała kraina. Czego więc pragniesz?
      - Zachowania dziedziny.
      Potrząsnął swoją/moją głową.
      - Łatwiej byłoby zniszczyć wszystko i zacząć od początku. Od dawna próbuję ci to wytłumaczyć.
      - Jestem uparty. Spróbuj jeszcze raz - odparłem, naśladując burkliwy ton taty.
      Wzruszył ramionami.
      - Niszcząc Wzorzec, zniszczymy Amber i wszystkie cienie w układzie biegunowym wokół niego. Pozwól, bym sam się zabił w środku Wzorca, a usuniemy go. Daj swoją zgodę dając słowo, że potem weźmiesz Klejnot, który zawiera esencję porządku, i użyjesz go, by stworzyć nowy Wzorzec, jasny, czysty i nie splamiony, rysując na materii własnego istnienia, gdy legiony chaosu będą próbowały na wszelkie sposoby odwieść cię od tego zamiaru. Obiecaj to i pozwól mi zakończyć wszystko, choć bowiem jestem złamany, wolę raczej zginąć dla porządku, niż żyć dla niego. Co na to powiesz?
      - Czy nie lepiej próbować naprawy tego, co już mamy, niż przeznaczać na zatracenie dzieło całych eonów?
      - Tchórz! - krzyknął, zrywając się na nogi. - Wiedziałem, że znowu to powiesz!
      - A czy nie mam racji?
      Zaczął krążyć po pokoju.
      - Ile już razy powtarzamy te same argumenty? - zapytał. - Nic się nie zmieniło. Boisz się spróbować.
      - Być może - przyznałem. - Ale czy nie sądzisz, że coś, czemu poświęciłeś tak wiele, warte jest wysiłku... jakiejś dodatkowej ofiary... jeśli tylko istnieje niewielka nawet szansa ratunku?
      - Ciągle nie rozumiesz. Mogę jedynie myśleć, że uszkodzony obiekt zostanie zniszczony i - miejmy nadzieję - odtworzony. Taka jest natura mojej choroby, że nie potrafię wyobrazić sobie naprawy. Na tym polega uraz. Uczucia są z góry ustalone.
      - Jeśli Klejnot potrafi stworzyć nowy Wzorzec, to czy nie można się nim posłużyć, by naprawić stary, rozwiązać nasze problemy i uleczyć twego ducha?
      - Czyżbyś stracił pamięć? - Stanął przede mną. - Wiesz przecież, że usunięcie skazy jest rzeczą nieskończenie trudniejszą niż zaczęcie od nowa. Nawet Klejnotowi łatwiej jest zniszczyć Wzorzec, niż go naprawić. Już zapomniałeś, jak to wygląda? - Skinął na ścianę za plecami. - Chcesz wyjść i popatrzeć jeszcze raz?
      - Tak - potwierdziłem. - Właśnie tego chcę.
      Chodźmy.
      Wstałem i spojrzałem na niego z góry. Rozgniewany, zaczynał tracić kontrolę nad własnym wyglądem. Ubyło mu już osiem czy dziesięć centymetrów wzrostu, wizerunek mojej twarzy rozpływał się w jego gnomowatych rysach, a między łopatkami rósł wyrażny garb, widoczny już wtedy, gdy skinął ręką.
      Wpatrywał się we mnie rozszerzonymi oczami.
      - Ty nie żartujesz - szepnął po chwiłi. - Dobrze, chodźmy.
      Odwrócił się, podszedł do wielkich, żelaznych drzwi i oburącz przekręcił klucz. Potem naparł na nie całym ciałem. Próbowałem mu pomóc, ale odsunął mnie z niezwykłą siłą, po czym pchnął raz jeszcze. Drzwi zgrzytnęły głośno, cofnęły się i stanęły otworem. Natychmiast poczułem dziwny, jakby znajomy zapach.
      Dworkin przekroczył próg i zatrzymał się. Odszukał po prawej stronie coś, co wyglądało na długą laskę. Kilka razy stuknął nią o ziemię i górny koniec rozjarzył się blaskiem. Płomień oświetlił wąski tunel, w który się zagłębiliśmy. Szedłem za nim. Przejście poszerzyło się wkrótce i mogłem go wyprzedzić. Zapach był coraz silniejszy i już prawie zdołałem go umiejscowić. Kojarzył się z jakimś stosunkowo świeżym wspomnieniem...
      Przeszliśmy niemal osiemdziesiąt kroków, nim tunel skręcił w lewo i w górę. Po chwili minęliśmy niewielkie pomieszczenie. Podłogę zaścielały odłamki kości, a w skale, na wysokości mniej więcej metra, wmurowano żelazny pierścień. Do pierścienia przymocowany był połyskujący łańcuch, który opadał na ziemię i znikał przed nami, podobny do linii stygnących wśród mroku kropelek roztopionego metalu.
      Przejście znów się zwęziło i Dworkin objął prowadzenie. Po chwili skręcił nagle i usłyszałem, że coś mruczy. Sam w tym momencie skręciłem i niewiele brakowało, bym się z nim zderzył. Przykucnął i sięgnął ręką w ciemną szczelinę. Dostrzegłem, że łańcuch znika w otworze, i usłyszałem ciche cmokanie. Wtedy pojąłem, co to oznacza i gdzie jesteśmy.
      - Dobry Wixer - mówił Dworkin. - Nie pójdę daleko. Wszystko w porządku, Wixer. Przyniosłem ci coś dobrego.
      Nie wiem, skąd wziął to, co rzucił zwierzęciu. Lecz fioletowy gryf, którego mogłem teraz zobaczyć, jak porusza się na swym legowisku, przyjął dar. Pochyleniem głowy i serią chrupnięć wyraził wdzięczność. Dworkin uśmiechnął się tryumfalnie.
      - Zdziwiony?
      - Czemu?
      - Myślałeś, że się go boję. Myślałeś, że nigdy nie zdołam się z nim zaprzyjaźnić. Postawiłeś go tutaj, żeby nie wypuszczał mnie na zewnątrz, do Wzorca.
      - Czyżbym powiedział kiedyś coś takiego?
      - Nie musiałeś. Nie jestem głupcem.
      - Myśl sobie, co chcesz.
      Zachichotał, wstał i ruszył dalej.
      Korytarz znów biegł poziomo i stał się szerszy. Po chwili dotarliśmy do wyjścia z jaskini. Dworkin zatrzymał się na moment. Widziałem jego ciemną sylwetkę z uniesioną laską. Na zewnątrz trwała noc, a czysty, słony zapach przegnał z mych nozdrzy odór piżma. Jeszcze chwila i ruszył dalej, wkraczając w świat płomieni świec i niebieskich aksamitów. Wstrzymałem oddcch, zachwycony niezwykłym widokiem. Nie dlatego, że gwiazdy na bezksiężycowym, bezchmurnym niebie lśniły nadprzyrodzonym blaskiem ani że granica między niebem a morzem znowu się zatarła. To Wzorzec jaśniał błękitem acetylenowego płomienia pod niebem-morzem, a gwiazdy w górze, po bokach i w dole układały się z geometryczną precyzją, formując fantastyczną, ukośną kratownicę. Wywoływała wrażenie, jakbyśmy tkwili w kosmicznej pajęczynie, której prawdziwym centrum jest Wzorzec, a cały splot egzystuje tylko jako konsekwencja jego istnienia, konfiguracji i pozycji.
      Dworkin schodził już wprost do krawędzi Wzorca, do zaczernionego fragmentu. Przesunął nad nim laskę i spojrzał na mnie.
      - Oto ona - rzekł. - Wyrwa w moim umyśle. Nie potrafię myśleć poprzez nią, a jedynie dookoła. Nie wiem już, co trzeba uczynić, by naprawić to, czego mi zabrakło. Jeśli sądzisz, że potrafisz to zrobić, ryzykujesz natychmiastowe unicestwienie za każdym razem, kiedy opuścisz Wzorzec, by przekroczyć szczelinę. To nie ciemna część cię zniszczy, ale sam Wzorzec, gdy tylko przerwiesz obwód. Klejnot może, ale nie musi cię osłonić.
      Nie wiem. Ale droga nie będzie łatwiejsza. Z każdym okrążeniem będzie trudniej, a ty będziesz miał coraz mniej sił. Ostatnim razem, kiedy o tym mówiliśmy, lękałeś się. Czy to oznacza, że przez ten czas nabrałeś odwagi?
      - Możliwe - przyznałem. - Nie znasz innego sposobu?
      - Wiem, że można tego dokonać zaczynając od czystej płyty, ponieważ kiedyś tak właśnie uczyniłem. Nie widzę innej drogi prócz tej. Im dłużej czekasz, tym gorsza jest sytuacja. Czemu nie przyniesiesz Klejnotu i nie użyczysz mi swej klingi, synu? Nie ma lepszego sposobu.
      - Nie - odparłem. - Muszę wiedzieć więcej. Powiedz mi jeszcze raz, jak powstało uszkodzenie.
      - Wciąż nie wiem, które z twoich dzieci przelało w tym miejscu naszą krew, jeśli o to ci chodzi. Stało się. Zostawmy tę kwestię. W ich charakterach wyszły na wierzch ciemne strony naszej natury. Z pewnością są zbyt bliskie chaosowi, z którego pochodzimy, i dorastały bez ćwiczeń woli, jakie my przeszliśmy, by go pokonać.
      Miałem nadzieję, że rytuał przejścia Wzorca okaże się wystarczający. Nie potrafiłem wymyślić niczego potężniejszego. Ale procedura zawiodła. Oni atakują wszystko dookoła. Usiłują zniszczyć sam Wzorzec.
      - Gdyby udało się nam zacząć od nowa, czy te wydarzenia nie powtórzyłyby się znowu?
      - Nie wiem. Ale jaki mamy wybór, prócz porażki i powrotu w chaos?
      - Co się z nimi stanie, jeśli stworzymy nowy początek?
      Zamilkł na chwilę. Potem wzruszył ramionami.
      - Nie wiem.
      - Jakie byłoby następne pokolenie?
      - Czy można odpowiedzieć na takie pytanie? - parsknął. - Nie mam pojęcia.
      Podałem mu przebity Atut. Oglądał go w płomieniu swej laski.
      - Sądzę, że to syn Randoma, Martin - wyjaśniłem. - Ten, którego krew tu przelano. Nie wiem, czy jeszcze żyje. I nie wiem, co mógłby w życiu osiągnąć...
      Obejrzał się na Wzorzec.
      - Więc to jest obiekt, który tam leżał - mruknął. - Jak go dostałeś?
      - Został przyniesiony - odparłem. - To nie twoje dzieło, prawda?
      - Oczywiście. Nie widziałem tego chłopca na oczy. Ale to chyba odpowiada na twoje pytanie: jeśli pojawi się następne pokolenie, twoje dzieci je zniszczą.
      - Tak jak my mamy ich zniszczyć?
      Spojrzał mi w oczy.
      - Czy to znaczy, że nagle stałeś się troskliwym ojcem?
      - Skoro nie ty namalowałeś ten Atut, to kto?
      Opuścił wzrok i stuknął w kartę paznokciem.
      - Mój najlepszy uczeń, twój syn Brand. To jego styl. Widzisz, co robią, gdy tylko zdobędą odrobinę mocy? Czy którekolwiek z nich odda życie, by zachować krainę, odrodzić Wzorzec?
      - Sądzę, że tak - stwierdziłem. - Zapewne Benedykt, Gerard, Random, Corwin...
      - Benedykt nosi stygmat zguby, Gerard ma wolę, lecz nie ma rozumu, Randomowi brakuje odwagi i zdecydowania. Corwin... Czy nie popadł ostatnio w niełaskę i nie zginął gdzieś?
      Wspomniałem nasze poprzednie spotkanie, gdy pomógł mi w ucieczce z celi na Cabrę. Może teraz zaczynał tego żałować? Nie wiedział przecież, w jakich okolicznościach zostałem uwięziony.
      - Dlatego przybrałeś jego postać? - zapytał. - Jako rodzaj przygany? Znowu mnie sprawdzasz?
      - Nie jest w niełasce i nie zginął - stwierdziłem. - Ma jednak nieprzyjaciół, w rodzinie i nie tylko. Zrobi wszystko, by ochronić kraj. Jakie ma szanse twoim zdaniem?
      - Przez dłuższy czas go nie było?
      - Tak.
      - Mógł więc się zmienić. Nie wiem.
      - Wierzę, że się zmienił. I wiem, że chce spróbować. Spojrzał na mnie znowu. I przyglądał się długo.
      - Nie jesteś Oberonem - oznajmił w końcu.
      - Nie.
      - Jesteś tym, którego widzę przed sobą.
      - Ani mniej, ani więcej.
      - Rozumiem... Nie wiedziałem, że znasz to miejsce.
      - Do niedawna nie znałem. Pierwszy raz trafiłem tu podążając za Jednorożcem.
      Jego oczy rozszerzyły się ze zdziwienia.
      - To... bardzo ciekawe. Już tak dawno...
      - Co z moim pytaniem?
      - Jakim pytaniem?
      - O szanse. Myślisz, że mógłbym naprawić Wzorzec?
      Zbliżył się wolno, wyciągnął rękę i położył mi dłoń na ramieniu. Laska przechyliła się lekko i błękitne światło zajaśniało trzydzieści centymetrów od mojej twarzy. Nie czułem gorąca. Dworkin spojrzał mi w oczy.
      - Zmieniłeś się - stwierdził po chwili.
      - Czy dość - spytałem - by spróbować?
      Odwrócił wzrok.
      - Może dość, by próba warta była wysiłku - odparł. - Nawet jeśli jesteśmy skazani na klęskę.
      - Pomożesz mi?
      - Nie wiem, czy będę mógł. Moje nastroje i myśli... wszystko przychodzi i odpływa. Nawet teraz czuję, że tracę kontrolę. Może przez te emocje... Lepiej wracajmy do środka.
      Za plecami rozległ się cichy brzęk. Kiedy się obejrzałem, zobaczyłem gryfa. Kołysał głową z prawa na lewo i ogonem z lewa na prawo; wysuwał i chował język. Okrążył nas i stanął między Dworkinem a Wzorcem.
      - On wie - wyjaśnił Dworkin. - Wyczuwa, kiedy nadchodzi przemiana. Nie dopuszcza mnie wtedy do Wzorca... Mądry Wixer. Już wracamy. Spokojnie. Chodźmy, Corwinie.
      Ruszyliśmy w stronę wejścia do jaskini, a Wixer podążał za nami - jedno brzęknięcie przy każdym kroku.
      - Klejnot - przypomniałem. - Klejnot Wszechmocy... Mówisz, że jest niezbędny, by naprawić Wzorzec?
      - Tak. Trzeba go nieść przez całą drogę przez Wzorzec, ponownie kreśląc oryginalny schemat w miejscach, gdzie został wymazany. Może to zrobić jedynie ktoś zestrojony z Klejnotem.
      - Jestem zestrojony z Klejnotem.
      - W jaki sposób? - Zatrzymał się.
      Wixer za nami gdaknął cicho, ruszyliśmy więc dalej.
      - Zgodnie z twoimi pisanymi instrukcjami - wyjaśniłem. - Oraz, ustnymi Eryka. Przeniosłem go ze sobą do centrum Wzorca i dokonałem projekcji siebie poprzez niego.
      - Rozumiem. A skąd go wziąłeś?
      - Eryk dał mi Klejnot na łożu śmierci.
      Weszliśmy do jaskini.
      - Masz go teraz?
      - Musiałem go ukryć w pewnym miejscu, w Cieniu.
      - Radzę odszukać go jak najprędzej i dostarczyć tutaj lub przenieść z powrotem do pałacu. Najlepiej przechowywać go w pobliżu centrum istnienia.
      - Dlaczego?
      - Ma skłonność do deformacji cieni, w których przebywa zbyt długo.
      - Deformuje cienie? W jaki sposób?
      - Trudno z góry przewidzieć. Wszystko zależy od lokalizacji.
      Minęliśmy zakręt i szliśmy dalej wśród mroku.
      - Jak to się dzieje - spytałem - że kiedy nosi się Klejnot przez dłuższy czas, wszystko wokół zwalnia swój ruch? Fiona uprzedzała, że to niebezpieczne, ale nie była pewna dlaczego.
      - To oznacza, że dotarłeś do granic własnego istnienia, że wkrótce wyczerpiesz rezerwy energii, że zginiesz, jeśli szybko czegoś nie zrobisz.
      - Czego mianowicie?
      - Nie zaczniesz czerpać sił z samego Wzorca: pierwotnego Wzorca zawartego w Klejnocie.
      - Jak tego dokonać?
      - Musisz mu się poddać, uwolnić się, zamazać własną tożsamość, znieść granice, jakie oddzielają cię od wszystkiego innego.
      - Łatwo powiedzieć, trudniej zrobić.
      - Ale to możliwe i nie ma innej drogi.
      Potrząsnąłem głową. Szliśmy wciąż naprzód i wreszcie stanęliśmy u wielkich drzwi. Dworkin zgasił światło laski i oparł ją o ścianę. Potem weszliśmy, a on przekręcił klucz w zamku. Wixer został, strzegąc przejścia.
      - Teraz będziesz musiał odejść - oznajmił Dworkin.
      - Ale muszę cię zapytać jeszcze o wiele spraw, a o kilku chciałbym opowiedzieć.
      - Moje myśli stają się bezładne i twoje słowa pójdą na marne. Jutrzejszej nocy albo pojutrze, albo później. Szybko! Idź!
      - Skąd ten pośpiech?
      - Kiedy ulegnę przemianie, mogę cię skrzywdzić. Tylko siłą woli powstrzymuję atak. Odejdź!
      - Nie wiem jak. Potrafię się tu dostać, ale...
      - W szufladzie biurka w sąsiednim pokoju znajdziesz rozmaite specjalne Atuty. Weź światło! Idź dokądkolwiek! Wynoś się stąd!
      Chciałem zaprotestować, że nie lękam się fizycznej siły, jaką może okazać, lecz jego rysy rozpłynęły się jak stopiony wosk i nagle wydał mi się większy, o dłuższych ramionach niż przed chwilą. Przejęty nagłym dreszczem chwyciłem świecę i wybiegłem. Do biurka. Wyrwałem szufladę i złapałem kilka rozrzuconych na jej dnie Atutów. Wtedy usłyszałem za plecami kroki czegoś, co weszło z komory, którą przed chwilą opuściłem. Nie przypominały kroków człowieka.
      Nie oglądałem się za siebie. Uniosłem karty i spojrzałem na tę, która znalazła się na wierzchu. Przedstawiała obcą scenerię, ale bez zwłoki otworzyłem swój umysł i sięgnąłem tam. Skalna turnia pod dziwnie kropkowanym niebem, szczypta gwiazd po lewej... Karta była na przemian zimna i gorąca; miałem uczucie, że gdy patrzę, wieje przez nią lodowaty wicher, w niezwykły sposób zmieniając obraz.
      - Głupcze - zabrzmiał tuż za mną mocno zniekształcony, ale wciąż rozpoznawalny głos Dworkina. - Wybrałeś miejsce swej zguby!
      Wielka, szponiasta łapa - czarna, sękata i skórzasta - sięgnęła nad mym ramieniem, jak gdyby próbując porwać kartę. Ale wizja była już pełna i rzuciłem się w nią, odwracając od siebie Atut, gdy tylko pojącem, że zdołałem uciec. Potem zatrzymałem się i stałem nieruchomo, by zmysły dostosowały się do nowego otoczenia.
      Wiedziałem. Ze strzępów legend, skrawków rodzinnych opowieści i ogólnego wrażenia, jakie mnie nagle ogarnęło. Z absolutną pewnością uniosłem wzrok i spojrzałem na Dworce Chaosu.



Strona główna     Indeks