Zelazny Roger - Ręka Oberona - Rozdział 10

      Spokojnym krokiem idziemy wzdłuż szlaku, chmury zaciemniają niebo, a Werbel rży z niepokoju lub z niecierpliwości... Zakręt w lewo i pod górę... Ziemia jest brunatna, żółta, znowu brunatna... Drzewa pokurczone, dalej od siebie... Trawy falują między nimi w podmuchach chłodnego, coraz silniejszego wiatru... Nagły płomień na niebie... Huk gromu strząsa krople deszczu...
      Stromo i skaliście... Wiatr szarpie mój płaszcz... Wyżej.... Wyżej, gdzie srebrzyste pasy lśnią na skałach, a drzewa wytyczają linię frontu... Trawy, zielone ognie, gasną w deszczu... Wyżej, ku poszarpanym, lśniącym, zmywanym ulewą szczytom, gdzie chmury pędzą jak rzeka niosąca zwały błota w powodziowej fali... Deszcz żądli jak gruby śrut, a wiatr odchrząkuje, by zaśpiewać...
      Wyżej i wyżej, aż w polu widzenia pojawia się grzebień niby głowa zaskoczonego byka, a rogi strzegą szlaku...
      Błyskawice tańczą wokół ich czubków, przeskakują między nimi... Zapach ozonu, gdy docieramy na miejsce i pędzimy dalej wąwozem; deszcz nagle powstrzymany, wiatr odepchnięty...
      Wyjeżdżamy po drugiej stronie... Nie pada tu deszcz, powietrze jest nieruchome, niebo gładkie i zaciemnione do odpowiedniej, rozgwieżdżonej czerni... Meteory rozcinają ją i płoną, rozcinają i płoną, wypalając blizny powidoków, ginące, niknące... Księżyce, rozrzucone jak garść monet... Trzy lśniące dziesiątki, matowa ćwiartka i para centów, jeden wyszczerbiony i poszarzały... W dół zatem, długą i krętą drogą... Stuk kopyt, czysty i metaliczny w nocnym powietrzu... Gdzieś tam kocie parsknięcie... Ciemny kształt przecina mniejszy księżyc, postrzępiony i szybki...
      Niżej... Grunt opada po obu stronach... W dole ciemność... Jedziemy szczytem nieskończenie wysokiego, zakrzywionego muru, a sama droga jaśnieje w księżycowym blasku... Szlak zakręca, wygina się, staje przezroczysty... Wkrótce płynie włóknami mgły; gwiazdy lśnią w dole tak, jak w górze... Gwiazdy pod nami, z obu stron... Nie ma ziemi... Noc i cienki, półprzejrzysty szlak, którym muszę spróbować przejechać, nauczyć się, co wtedy czuję, by wykorzystać w przyszłości...
      Panuje absolutna cisza, a iluzja powolności stapia się z każdym ruchem... Po chwili szlak znika i poruszamy się, jakbyśmy płynęli pod wodą na ogromnej głębokości, a gwiazdy to połyskliwe ryby... To jest wolność, to potęga piekielnego rajdu, co sprowadza uniesienie, podobne, a przecież inne od zapomnienia, które przychodzi czasem w bitwie, do brawury ryzykownego czynu, do napływu emocji po odnalezieniu właściwego słowa w wierszu... Jest tym wszystkim i jeszcze samą perspektywą, i jazdą, jazdą, jazdą, być może znikąd donikąd, poprzez i pomiędzy minerałami i ogniami pustki, uwolnieni od ziemi, powietrza i wody...
      Ścigamy wielki meteor, dotykamy jego bryły... Pędzimy przez zrytą powierzchnię, w dół, dookoła, potem znowu w górę... Rozciąga się w szeroką równinę, rozjaśnia, żółknie...
      To piasek, piasek jest teraz pod nami... Gwiazdy bledną, a świt pełen słonecznego blasku rozcieńcza ciemność... Przed nami pokosy cienia, a w nich pustynne drzewa... Pędzimy w mrok... Przebijamy się... Jasne ptaki podrywają się do lotu, skarżą się, opadają na powrót...
      Wśród gęściej rosnących drzew... Ciemniejszy grunt i węższa droga... Liście palm maleją do rozmiarów dłoni, czernieją pnie... Skręt w prawo i szlak się rozszerza... Nasze kopyta krzesają iskry na bruku... Droga wciąż szersza, zmienia się w zadrzewioną ulicę... Mijamy niewielkie domki... Jasne okiennice, marmurowe stopnie, malowane drzwi za brukowanymi podjazdami... Mijamy konny wóz, wyładowany świeżymi jarzynami... Ludzcy przechodnie zatrzymują się, by popatrzeć... Cichy szum głosów...
      Dalej... Przejeżdżamy pod mostem... Wzdłuż strumienia, aż zmieni się w rzekę, i dalej do morza... Dudnimy po plaży, pod cytrynowym niebem, gdzie mkną niebieskie chmury... piasek, wrak, muszle i gładź drzewa wyrzuconego przez fale... Biała mgiełka nad morzem koloru limony...
      Galopem do miejsca, gdzie bezmiar wód kończy się tarasami... Wspinamy się, a każdy stopień kruszy się i zapada z hukiem, złączony z rykiem przyboju... W górę, coraz wyżej, na płaski szczyt, porośniętą drzewami równinę; złociste miasto migocze jak miraż na jej krańcu...
      Miasto rośnie, ciemnieje pod parasolem cienia, szare wieże sięgają nieba, szkło i metal iskrami blasku przebijają mrok... Wieże zaczynają się kołysać...
      Miasto zapada się w siebie bezgłośnie, gdy przejeżdżamy... Padają wieże, kłębi się kurz, unosi zaróżowiony blaskiem z dołu... Delikatny syk jakby zgaszonej świecy... Burza piaskowa ustaje szybko, ustępując miejsca mgłe... Słyszymy w niej dźwięk klaksonów... Odpływ, krótkie rozstąpienie, przerwa w szarobiałym, perłowobiałym falowaniu... Odciski naszych kopyt na poboczu autostrady... Po prawej stronie nieskończone rzędy nieruchomych pojazdów... I znów perłowobiałe, szarobiałe falowanie...
      Bezkierunkowe wrzaski i wycia... Przypadkowe rozbłyski światła...
      Znowu pod górę... Mgła opada, odpływa... Trawa, trawa, trawa... Niebo lekko błękitne... Słońce pędzące ku zachodowi... Ptaki... Krowa na łące: żuje, patrzy i żuje...
      Skok nad drewnianym parkanem, by stanąć na wiejskiej drodze... Nagły chłód za szczytem pagórka... Trawa jest sucha i śnieg leży na ziemi... Chata z blaszanym dachem na zboczu, a nad nią kłąb dymu...
      Dalej... Wzgórza coraz wyższe, słońce toczy się w dół ciągnąc za sobą ciemność... Migotanie gwiazd... Dom stojący daleko od drogi... Następny; długi podjazd kluczy między starymi drzewami... Reflektory... Na bok, na pobocze... ściągnąć wodze, niech nas wyminie...
      Otarłem czoło, strzepnąłem kurz z gorsu i rękawów.
      Poklepałem Werbla po szyi. Nadjeżdżający samochód zwolnił, zbliżając się do mnie i widziałem, że kierowca patrzy zdumiony. Lekko poruszyłem uzdą i Werbel ruszył przed siebie. Wóz zahamował, a kierowca krzyknął coś do mnie, ale jechałem dalej. Po chwili usłyszałem, że rusza.
      Przez jakiś czas podążałem wąską drogą. Jechałem w spokojnym tempie i mijając znajome punkty orientacyjne wspominałem dawne czasy. Kilka kilometrów dalej dotarłem do innej drogi, szerszej i lepszej.
      Skręciłem w nią, trzymając się prawego pobocza.
      Temperatura wciąż spadała, ale chłodne powietrze smakowało czystością. Rozcięty księżyc lśnił nad wzgórzami po lewej stronie. Kilka niedużych chmur przepływało mi nad głową, by delikatnym, przymglonym blaskiem dotknąć ćwiartki księżyca. Prawie nie było wiatru; czasem tylko lekko zadrżały gałęzie, nic więcej.
      Po pewnym czasie dotarłem do ciągu wzniesień na drodze i wiedziałem, że jestem prawie na miejscu.
      Zakręt, jeszcze kilka wzniesień... Dostrzegłem głaz przy podjeździe. Odczytałem na nim swój adres.
      Szarpnąłem wodze i spojrzałem w górę. Na podjeździe stała furgonetka, a w domu paliło się światło. Skierowałem Werbla w bok od drogi, przez pole, do kępy drzew.
      Tam uwiązałem go za dwoma choinkami, pogłaskałem po szyi i obiecałem, że niedługo wrócę.
      Powróciłem na drogę: żadnego samochodu w polu widzenia. Przeszedłem na drugą stronę i ruszyłem wzdłuż podjazdu, kryjąc się za furgonetką. Światło paliło się tylko w salonie na prawo. Okrążyłem dom z lewej strony. Stanąłem, gdy dotarłem do patio. Rozejrzałem się.
      Coś tu nie pasowało.
      Podwórze się zmieniło. Zniknęła para przegniłych, ogrodowych foteli, opartych o rozpadający się kurnik, którego jakoś nigdy nie miałem czasu usunąć. Zresztą kurnik też zniknął. A przecież były tu, kiedy ostatnio odwiedziłem to miejsce. Ktoś wyniósł wszystkie suche gałęzie, rozrzucone dawniej po całym podwórzu, jak również gnijący stos drewna, które kiedyś zebrałem na opał.
      Zniknęła pryzma kompostu.
      Podszedłem do miejsca, gdzie leżała kiedyś. Pozostała tylko nieregularna łata nagiej ziemi mniej więcej kształtu pryzmy.
      Dostrajając się do Klejnotu odkryłem, że potrafię wyczuć jego obecność. Zamknąłem na chwilę oczy i spróbowałem to uczynić.
      Nic.
      Rozejrzałem się znowu, bardzo uważnie, ale nigdzie nie dostrzegłem znajomego błysku. Zresztą tak naprawdę nie oczekiwałem, że coś znajdę, skoro nic nie wyczułem w pobliżu.
      Oświetlony pokój nie miał zasłon w oknach. Żadne okno w całym domu nie było zasłonięte. Zatem...
      Obszedłem dom z drugiej strony. Zbliżywszy się do pierwszego oświetlonego okna, szybko zajrzałem do środka. Ochronne pokrowce zasłaniały większą część podłogi. Mężczyzna w czapeczce i kombinezonie malował ścianę.
      Naturalnie.
      Prosiłem Billa, żeby sprzedał posiadłość. Podpisałem niezbędne papiery, leżąc jako pacjent w pobliskim szpitalu, kiedy zostałem przeniesiony do mojego starego domu - zapewne w wyniku działania Klejnotu - zaraz po tym, jak ktoś pchnął mnie sztyletem. To pewnie kilka tygodni czasu lokalnego, jeśli uwzględnić współczynnik konwersji Amberu w stosunku do cienia-Ziemi, mniej więcej, dwa i pół do jednego i doliczając osiem dni, które w Amberze kosztowały mnie Dworce Chaosu. Oczywiście, Bill starał się spełnić moją prośbę.
      Ale dom był w fatalnym stanie, porzucony i nie zamieszkany przez kilka lat, zniszczony przez wandali...
      Potrzebował nowych szyb, nowego dachu, rynien, malowania, czyszczenia i polerowania. Zostało też mnóstwo przeróżnych śmieci, nie tylko wewnątrz, ale i na dworze...
      Odwróciłem się i odszedłem zboczem aż do drogi.
      Wspominałem, jak szedłem tędy poprzednim razem, półprzytomny, na czworakach, krwawiąc z rany w boku.
      Tamta noc była o wiele zimniejsza, a śnieg leżał na ziemi i padał z góry. Minąłem punkt, gdzie usiadłem i próbowałem poszewką poduszki zatrzymywać samochody. Wspomnienia stawały się niewyraźne, ale wciąż nie zapomniałem tych, które wtedy przejechały obok mnie.
      Przeszedłem przez drogę i brnąc polem dotarłem do kępy drzew. Odwiązałem Werbla i wskoczyłem na siodło.
      - Musimy jeszcze kawałek podjechać - powiedziałem mu. - Tym razem niedaleko.
      Wróciliśmy na drogę i ruszyliśmy dalej, mijając mój dawny dom. Gdybym nie prosił Billa, żeby go sprzedał, pryzma kompostu wciąż byłaby na miejscu. Klejnot byłby wciąż na miejscu. Mógłbym już wracać do Amberu z krwistym kamieniem na szyi, gotów spróbować tego, co musi zostać zrobione. A teraz... teraz musiałem go szukać. I miałem wrażenie, że czas znowu zaczyna się liczyć.
      Przynajmniej miałem korzystny współczynnik względem jego upływu w Amberze. Cmoknąłem na Werbla i potrząsnąłem wodzami. Mimo wszystko nie warto go marnować.
      Po półgodzinie wjechałem do miasteczka, na cichą uliczkę w dzielnicy willowej. Dookoła stały domy. U Billa paliło się światło. Skręciłem na jego podjazd. Zostawiłem Werbla na tyłach.
      Zastukałem. Drzwi otworzyła Alice. Patrzyła przez chwilę zdziwiona, wreszcie wykrzyknęła:
      - Mój Boże! Carl!
      Po kilku minutach siedziałem już z Billem w salonie, a na stoliku stał mój drink. Alice wyszła do kuchni.
      Popełniła błąd: spytała, czy nie jestem głodny.
      Bill obserwował mnie uważnie, zapalając fajkę.
      - Sposób, w jaki pojawiasz się i odchodzisz, wciąż jest niezwykle barwny - zauważył.
      Uśmiechnąłem się.
      - To tylko własna wygoda - stwierdziłem.
      - Ta pielęgniarka w szpitalu... Mało kto jej uwierzył.
      - Mało kto?
      - Ta mniejszość, o której wspomniałem, to oczywiście ja.
      - Co mówiła?
      - Powiedziała, że wyszedłeś na środek pokoju, stałeś się dwuwymiarowy i po prostu się rozwiałeś jak stary żołnierz, którym zresztą jesteś, przy akompaniamencie tęczy.
      - Jaskra powoduje czasem efekt tęczowego widzenia. Ta pielęgniarka powinna iść do okulisty.
      - Była - odparł. - Nic jej nie jest.
      - Och, to niedobrze. Następna przyczyna, jaka przychodzi mi do głowy, jest raczej neurologiczna.
      - Daj spokój, Carl. Ona jest zdrowa. Wiesz o tym.
      Uśmiechnąłem się i łyknąłem alkoholu.
      - A ty - dodał - wyglądasz jak pewna karta do gry. Kompletna, razem z mieczem. Co się dzieje, Carl?
      - To wciąż bardzo skomplikowane - wyjaśniłem. - Nawet bardziej niż podczas naszej ostatniej rozmowy.
      - Co oznacza, że niczego mi jeszcze nie powiesż?
      Pokręciłem głową.
      - Zasłużyieś na darmowe wakacje w moich ojczystych stronach, kiedy to wszystko już się skończy... o ile będę jeszcze miał ojczyste strony. W tej chwili czas wyczynia potworne rzeczy.
      - Jak mógłbym ci pomóc?
      - Informacją. Mój stary dom. Kim jest ten facet, który go remontuje?
      - Ed Wellen. Miejscowy przedsiębiorca. Chyba go znasz. Nie montował ci kiedyś prysznica czy czegoś takiego?
      - A tak, rzeczywiście... przypominam sobie.
      - Rozwinął firmę. Kupił trochę sprzętu, zatrudnił kilku ludzi. Prowadziłem jego sprawy.
      - Czy wiesz, kto pracuje u mnie w tej chwili?
      - Nie wiem. Ale zaraz mogę sprawdzić. - Położył dłoń na słuchawce telefonu. - Mam do niego zadzwonić?
      - Tak. Ale jest jeszcze coś. Interesuje mnie tylko jedna rzecz. Na podwórzu stała pryzma kompostu. W każdym razie była, kiedy ostatnio tamtędy przechodziłem. Teraz zniknęła. Chcę wiedzieć, co się z nią stało.
      Pochylił głowę i uśmiechnął się, nie wypuszczając fajki z ust.
      - Mówisz poważnie? - zapytał w końcu.
      - Poważnie, jak sama śmierć - zapewniłem. - Schowałem coś w tej pryzmie, kiedy przeczołgiwałem się obok, dekorując śnieg moimi cennymi płynami ustrojowymi. I muszę natychmiast odzyskać to coś.
      - A co to jest?
      - Rubinowy wisior.
      - Bezcenny, jak przypuszczam?
      - Zgadza się.
      Wolno kiwnął głową.
      - Gdyby chodziło o kogoś innego, pomyślałbym, że to głupi dowcip - stwierdził. - Skarb w pryzmie kompostu... Rodzinna pamiątka?
      - Tak. Czterdzieści, może pięćdziesiąt karatów. Prosta oprawa. Ciężki łańcuch.
      Wyjął fajkę z ust i gwizdnął cicho.
      - Mogę spytać, po co go tam schowałeś?
      - Gdyby nie to, byłbym już trupem.
      - Rozsądny powód.
      Znów sięgnął do telefonu.
      - Ktoś już pytał o ten dom - zauważył. - Całkiem nieźle, jeśli wziąć pod uwagę, że jeszcze nie dałem ogłoszenia. Facet słyszał od kogoś, kto słyszał od kogoś. Zabrałem go tam dziś rano. Zastanawia się. Możliwe, że trzeba będzie się spieszyć.
      Zaczął wykręcać numer.
      - Czekaj - rzuciłem. - Opowiedz mi o nim.
      Odłożył słuchawkę i spojrzał na mnie.
      - Szczupły - powiedział. - Rudowłosy. Z brodą. Twierdzi, że jest artystą i szuka jakiegoś mieszkania za miastem.
      - Niech to szlag! - mruknąłem dokładnie w chwili, gdy Alice wniosła tacę z jedzeniem.
      Syknęła cicho i uśmiechnęła się, stawiając ją na stoliku.
      - To tylko dwa hamburgery i trochę sałatki z obiadu - stwierdziła. - Nie ma się czym podniecać. Smacznego.
      - Dzięki. Za chwilę zjadłbym własnego konia, a potem byłoby mi przykro.
      - On też pewnie by się zbytnio nie ucieszył - powiedziała wracając do kuchni.
      - Czy pryzma kompostu jeszcze tam była, kiedy pokazywałeś mu dom? - spytałem.
      Przymknął oczy i zmarszczył czoło.
      - Nie - oświadczył po chwili. - Podwórze było już wysprzątane.
      - To już coś - odetchnąłem i wziąłem się do jedzenia.
      Zadzwonił i rozmawiał przez kilka minut. Rozumiałem mniej więcej, co się dzieje, słuchając tylko jego wypowiedzi, ale potem powtórzył mi wszystko dokładnie. Tymczasem skończyłem jeść i spłukałem gardło tym, co jeszcze zostało w szklance.
      - Nie chciał marnować dobrego kompostu - wyjaśnił Bill. - Dlatego wczoraj załadował pryzmę na furgonetkę i wywiózł na swoją farmę. Zwalił w miejsce, które chce uprawiać, ale nie miał czasu rozrzucić.
      Twierdzi, że nie zauważył żadnej biżuterii. Oczywiście łatwo mógł przeoczyć taki drobiazg.
      Przytaknąłem.
      - Jeśli pożyczysz mi latarkę, to zacznę się zbierać.
      - Pewnie. Podwiozę cię.
      - W danej chwili wolałbym nie rozstawać się z moim koniem.
      - Ale będziesz pewnie potrzebował grabi i łopaty albo wideł. Wezmę je i spotkamy się na miejscu, jeśli wiesz, gdzie to jest.
      - Wiem, gdzie jest farma Eda. I on na pewno ma wszystkie narzędzia.
      Bill z uśmiechem wzruszył ramionami.
      - No, dobrze - ustąpiłem. - Skoczę jeszcze do toalety, a potem ruszamy.
      - Odniosłem wrażenie, że znasz potencjalnego nabywcę.
      Odsunąłem tacę i wstałem.
      - Ostatnio słyszałeś o nim jako Brandonie Coreyu.
      - Ten, który udawał twojego brata i wsadził cię do szpitala?
      - "Udawał", niech go diabli! On jest moim bratem. Ale to nie moja wina. Przepraszam na moment.
      - On tam był.
      - Gdzie?
      - U Eda, dziś po południu. A w każdym razie jakiś rudowłosy brodacz.
      - I czego chciał?
      - Powiedział, że jest malarzem. Pytał, czy może ustawić sztalugi na polu.
      - I Ed mu pozwolił?
      - Naturalnie. Uznał, że to znakomity pomysł. Dlatego właśnie mi o tym powiedział: chciał się pochwalić.
      - Bierz narzędzia. Spotkamy się na miejscu.
      - Dobrze.
      Drugą rzeczą, jaką wyjąłem w toalecie, była talia Atutów. Musiałem jak najszybciej porozmawiać z kimś w Amberze, kimś dostatecznie silnym, by go powstrzymał. Ale z kim? Benedykt wyruszył do Dworców Chaosu, Random szukał syna, a niedawno rozstałem się z Gerardem i to w nie całkiem przyjaznych stosunkach. Żałowałem, że nie mam Atutu Ganelona.
      Uznałem, że muszę spróbować z Gerardem.
      Wyjąłem jego kartę, wykonałem niezbędne manewry psychiczne i po chwili nastąpił kontakt.
      - Corwin!
      - Posłuchaj, Gerardzie! Brand żyje, jeśli ma cię to pocieszyć. Jestem tego pewien. Mam ważną sprawę. To kwestia życia i śmierci. Musisz coś zrobić, i to szybko.
      Wyraz jego twarzy zmieniał się w miarę, jak mówiłem: gniew, zaskoczenie, ciekawość...
      - Słucham - powiedział.
      - Brand może niedługo wrócić. Może nawet już jest w Amberze. Nie widziałeś go jeszcze?
      - Nie.
      - Nie można pozwolić, aby przeszedł Wzorzec.
      - Nie rozumiem. Ale mogę postawić strażnika przed komorą Wzorca.
      - Postaw straż wewnątrz. Brand wykorzystuje ostatnio niezwykłe metody pojawiania się i znikania. A jeśli przejdzie Wzorzec, mogą się zdarzyć straszne rzeczy.
      - Więc będę pilnował osobiście. Co się dzieje?
      - Nie ma czasu na wyjaśnienia. Następne pytanie: czy Llewella wróciła do Rebmy?
      - Tak.
      - Połącz się z nią przez Atut. Musi uprzedzić Moire, że należy strzec także Wzorca w Rebmie.
      - To aż tak poważna sprawa, Corwinie?
      - To może być koniec wszystkiego - zapewniłem. - Teraz muszę już iść.
      Przerwałem kontakt i ruszyłem do kuchni. Wyszedłem tylnymi drzwiami zatrzymując się tylko na chwilę, by podziękować Alice i życzyć dobrej nocy. Jeżeli Brand zdobył Klejnot i dostroił się do niego... nie wiedziałem, co zrobi, ale miałem nieprzyjemne przeczucia.
      Dosiadłem Werbla i ruszyłem w stronę szosy. Bill cofał już wóz na podjeździe.



Strona główna     Indeks