Na najwyższej grani Kolviru jest skała, przypominająca kształtem trzy stopnie. Usiadłem na najniższym i czekałem, aż pojawi się ich więcej. Trzeba do tego nocy i księżyca, więc połowa warunków została już spełniona.
      Na zachodzie i północnym wschodzie zbierały się chmury. Trochę mnie niepokoiły. Jeśli były dostatecznie gęste, by całkiem przesłonić światło księżyca, Tir-na Nog'th rozpływało się w nicość. Dlatego właśnie zawsze należy mieć na dole pomocnika, który wyatutuje cię w bezpieczne miejsce, gdyby miasto nagle zniknęło.
      Niebo nad głową było jednak całkiem czyste, pełne znajomych gwiazd. Gdy wzejdzie księżyc, a jego promienie padną na kamień, na którym siedziakem, pojawią się schody na niebie, sięgające wysoko w górę, aż do Tir-na Nog'th, obrazu Amberu płynącego przez nocne niebo.
      Byłem zmęczony. Zbyt wiele się zdarzyło w tak krótkim czasie. Wypoczynek, zdjęcie butów i rozmasowanie stóp, oparcie głowy nawet o kamień było luksusem, czysto zwierzęcą rozkoszą. Szczelniej okryłem się płaszczem, by powstrzymać chłód wieczoru. Gorąca kąpiel, solidny posiłek i łóżko bardzo by mi się przydały. Lecz spoglądałem na nie jak na mistyczne niemal obiekty.
      W tej chwili wystarczał mi w zupełności odpoczynek, jaki tu znalazłem. Myśli płynęły wolno, wracając do zdarzeń minionego dnia.
      Tak wiele ich było... Ale teraz znałem przynajmniej niektóre odpowiedzi na dręczące mnie pytania. Na pewno nie wszystkie. Ale dosyć, by zaspokoić pierwszy głód umysłu. Nareszcie wiedziałem, co zaszło podczas mojej nieobecności, rozumiałem, co dzieje się teraz, co trzeba zrobić i co muszę zrobić ja sam. I miałem wrażenie, że wiedziałem więcej, niż zdawałem sobie z tego sprawę, wiedziałem, że trzymam już elementy pasujące do rosnącego przede mną obrazu, muszę tylko dopasować je, odwrócić, ustawić właściwie. Tempo wydarzeń, zwłaszcza dzisiejszych, nie pozwalało nawet na chwilę zastanowienia. Teraz jednak niektóre kawałki zdawały się układać pod dziwnymi kątami.
      Moją uwagę zwróciło jakieś drżenie za plecami, nagle rozjaśnienie powietrza. Obejrzałem się, potem wstałem i spojrzałem na horyzont. Przygotowawczy blask zalśnił ponad morzem w miejscu, gdzie miał wzejść księżyc.
      Kiedy patrzyłem, pojawił się maleńki skrawek światła. Chmury także przesunęły się kawałek, lecz nie tyle, by budzić niepokój. Podniosłem głowę, ale niebieski fenomen jeszcze nie wystąpił. Mimo to wyjąłem Atuty, przejrzałem je i wybrałem kartę Benedykta.
      Zapominając o niedawnej apatii obserwowałem księżyc rosnący nad wodami, rzucający na fale świetlną ścieżkę. Wysoko w górze, na progu widziałności, zamigotały mgliste kształty. Blask nabierał mocy; tu i tam zajaśniała iskra. Ponad głazem pojawiły się pierwsze linie, delikatne jak pajęcze sieci. Wpatrzony w kartę Benedykta spróbowałem nawiązać kontakt.
      Zimny wizerunek nabrał życia. Zobaczyłem go w komorze Wzorca, stojącego w samym centrum obrazu. Zapalona latarnia lśniła przy jego lewej stopie. Spostrzegł moją obecność.
      - Corwinie - odezwał się. - Czy już czas?
      - Niezupełnie - odpowiedziałem. - Księżyc wschodzi. Miasto zaczyna dopiero nabierać kształtów. To już nie potrwa długo. Chciałem się tylko upewnić, czy jesteś gotów.
      - Jestem gotów.
      - To dobrze, że wróciłeś akurat teraz. Odkryłeś coś interesującego?
      - Ganelon mnie wezwał - wyjaśnił. - Kiedy tylko się dowiedział, co zaszło. Jego plan był dobry i dlatego tu jestem. A co do Dworców Chaosu, to owszem. Chyba odkryłem kilka rzeczy...
      - Chwileczkę - przerwałem.
      Pasma księżycowych promieni nabrały bardziej materialnego aspektu. Miasto nad głową miało już zupełnie wyraźne kształty. Schody były widoczne w całości, choć w niektórych miejscach słabiej. Wyciągnąłem dłoń ponad drugim stopniem, ponad trzecim...
Spokojnie i lekko dotknąłem czwartego stopnia. Miałem wrażenie, że ustępuje pod naciskiem.
      - Prawie - powiedziałem Benedyktowi. - Sprawdzę schody.
      Skinął głową.
      Wspiąłem się na pierwszy, drugi, trzeci stopień. Uniosłem stopę i opuściłem ją na czwarty, widmowy. Poddał się lekko. Bałem się podnieść drugą nogę, więc czekałem, obserwując księżyc. Odetchnąłem chłodnym powietrzem, kiedy narastała jasność i poszerzała się ścieżka przez wody. W górze Tir-na Nog'th utraciło część swej przejrzystości. Gwiazdy przesłoniła mgiełka. Gdy to nastąpiło, stopień stwardniał pod moją nogą. Cała elastyczność zniknęła. Poczułem, że uniesie mój ciężar.
      Podążyłem wzrokiem w górę schodów i zobaczyłem je wszystkie, tu półprzejrzyste, tam przezroczyste, migotliwe, ale prowadzące nieprzerwanie aż do milczącego miasta, szybującego ponad morzem. Uniosłem nogę i stanąłem na czwartym stopniu. Gdybym zechciał, kilka kroków posłałoby mnie tym niebiańskim eskalatorem do miejsca, gdzie sny stają się rzeczywistością, gdzie spacerują neurozy i wątpliwe proroctwa, do księżycowego miasta dwuznacznego spełniania życzeń, zwichrowanego czasu i bladego piękna. Zstąpiłem niżej i rzuciłem okiem w stronę księżyca, zawieszonego teraz ponad mokrą krawędzią świata. Potem, w srebrzystym błasku, spojrzałem na Atut Benedykta.
      - Stopnie są twarde, księżyc w górze.
      - W porządku. Idę.
      Patrzyłem na niego. Lewą ręką podniósł latarnię i przez chwilę stał nieruchomo. W następnym momencie zniknął, a wraz z nim Wzorzec. Jeszcze moment i stał w podobnej komorze, tym razem na zewnątrz Wzorca, niedaleko punktu, gdzie zaczynała się ścieżka. Uniósł wysoko latarnię i rozejrzał się uważnie. Był sam.
      Podszedł do ściany, postawił latarnię. Jego cień sięgnął Wzorca i zmienił kształt, gdy Benedykt odwrócił się na pięcie, wracając na poprzednie miejsce.
      Zauważyłem, że ten Wzorzec lśnił bledszym światłem niż tamten w Amberze: srebrzystobiałym, ale bez znajomego błękitnego odcienia. Konfiguracja była identyczna, lecz widmowe miasto wyczyniało różne sztuczki z perspektywą. Powstawały zniekształcenia: zwężenia i rozszerzenia zdawały się przemieszczać po powierzchni bez widocznych powodów, jak gdybym patrzył przez krzywą szybę, a nie przez Atut Benedykta.
      Zszedłem na dół i znowu usiadłem na najniższym stopniu. Obserwowałem.
      Benedykt poluzował miecz w pochwie.
      - Wiesz, jaki efekt może wywrzeć krew na Wzorcu? - zapytałem.
      - Tak. Ganelon mi mówił.
      - Czy podejrzewałeś kiedy... coś takiego?
      - Nigdy nie ufałem Brandowi - odparł.
      - A co z twoją wyprawą do Dworców Chaosu?
      Czego się dowiedziałeś?
      - Później, Corwinie. On może się zjawić w każdej chwili.
      - Mam nadzieję, że nie pojawią się żadne rozpraszające wizje - mruknąłem, wspominając własny pobyt w Tir-na Nog'th i jego rolę w mojej końcowej przygodzie.
      Wzruszył ramionami.
      - Dajesz im siłę zwracając na nie uwagę. Moja uwaga jest dziś zarezerwowana tylko dla jednej sprawy.
      Rozejrzał się po komorze, pilnie obserwując wszystkie zakamarki. Gdy skończył, stanął nieruchomo.
      - Ciekawe, czy wie, że tam jesteś? - zastanowiłem się.
      - Możliwe. To bez znaczenia.
      Przytaknąłem. Jeśli się nie pokaże, zyskamy jeszcze jeden dzień. Straże będą pilnować innych Wzorców, a Fiona może zademonstrować swe umiejętności w sprawach tajemnych, odnajdując dla nas Branda. Wtedy możemy go ścigać. Ona i Bleys potrafili go kiedyś powstrzymać. Czy zdoła dokonać tego samotnie? Czy będzie musiała odszukać Bleysa i przekonać go, by nam pomógł? Czy Brand znalazł Bleysa? A w ogółe, to po diabła Brandowi taka moc? Pragnienie zdobycia tronu mogłem zrozumieć, ale... Ten człowiek był obłąkany i tyle. Szkoda, ale nic nie można poradzić. Dziedziczenie czy wpływ środowiska, zastanawiałem się ponuro. Wszyscy byliśmy w pewnym stopniu szaleni. Trzeba uczciwie przyznać, że to musi być jakaś forma obłędu, by mieć tak wiele i tak zapalczywie walczyć o odrobinę więcej, o minimalną przewagę nad innymi. On po prostu doprowadził tę skłonność do ekstremalnych wymiarów. Był karykaturą manii obecnej w każdym z nas. A w takim razie czy to naprawdę istotne, które z nas jest zdrajcą?
      Owszem, istotne. To on zaczął działać. Szalony czy nie, posunął się za daleko. Popełnił czyny, których nie popełniłby Eryk, Julian ani ja. Bleys i Fiona w końcu wycofali się z coraz bardziej niebezpiecznego spisku.
      Gerard i Benedykt stali o stopień wyżej niż pozostali - pod względem moralności, dojrzałości, czegokolwiek - ponieważ zrezygnowali z tej gry sił o sumie zerowej. Random bardzo się zmienił w ostatnich latach. Czy to możliwe, że dzieci Jednorożca potrzebowały stuleci, by dorosnąć? Że postępujący z wolna proces jakoś ominął Branda? A może swymi czynami Brand wywołał go u nas? Jak zwykle przy takich pytaniach, korzyść płynęła z ich stawiania, nie z odpowiedzi. Byliśmy dostatecznie podobni do Branda, bym poznał ten szczególny rodzaj lęku, którego nic więcej nie może wywołać. Ale tak, to było istotne. Niewaźne z jakich powodów, to on działał.
      Księżyc stał teraz wyżej, a jego wizja nakładała się na mój wewnętrzny obraz komory Wzorca. Chmury sunęły po niebie i kłębiły się coraz bliżej księżyca. Pomyślałem, czy nie ostrzec Benedykta, ale to by go tylko rozproszyło.
      Tir-na Nog'th płynęło nade mną jak nadnaturalna arka po morzach nocy.
      I nagle Brand już tam był.
      Dłoń odruchowo sięgnęła do rękojeści Grayswandira, mimo iż wiedziałem, że Brand stoi naprzeciw Benedykta, po przeciwnej stronie Wzorca, w mrocznej komorze na niebie.
      Opuściłem rękę. Benedykt natychmiast zauważył obecność intruza i odwrócił się, by stanąć z nim twarzą w twarz. Nie próbowai sięgać po broń. Po prostu przyglądał się naszemu bratu ponad Wzorcem.
      Najbardziej się bałem, że Brand znajdzie sposób, by zjawić się tuż za Benedyktem i wbije mu sztylet w plecy.
      Ja wolałbym tego nie próbować, gdyż nawet w chwili śmierci odruchy Benedykta mogą wystarczyć, by zlikwidować napastnika. Najwyraźniej Brand nie był aż tak szalony.
      Uśmiechnął się.
      - Benedykt - mruknął. - Zabawne... Ty... Tutaj...
      Klejnot Wszechmocy płonął mu na piersi.
      - Brandzie - powiedział Benedykt. - Nie próbuj tego.
      Nie przestając się uśmiechać, Brand odpiął pas z mieczem i pozwolił, by broń upadla na podłogę.
      - Nie jestem durniem, Benedykcie - stwierdził, gdy ucichły echa. - Nie urodził się jeszcze człowiek, który mógłby ci stawić czoło z mieczem w ręku.
      - Nie potrzebuję miecza, Brandzie.
      Brand ruszył wołno wzdłuż brzegu Wzorca.
      - A jednak nosisz go jako sługa tronu, gdy mógłbyś być królem.
      - Ta funkcja nigdy nie zajmowała wysokiego miejsca na liście moich ambicji.
      - To prawda. - Zatrzymał się w pół drogi. - Lojalny, nie dbający o własne korzyści... Nic się nie zmieniłeś. Szkoda, że tata tak dobrze cię uwarunkował. Mógłbyś zajść wysoko.
      - Mam wszystko, czego chcę - odparł Benedykt.
      - Tak wcześnie zostałeś przycięty, zduszony.
      - Nie przekonasz mnie, Brandzie. Nie zmuszaj mnie, bym cię skrzywdził.
      Wciąż z uśmiechem na twarzy Brand ruszył znowu Powoli. Co próbował osiągnąć? Nie rozumiałem jego strategii.
      - Wiesz, że potrafię robić to, czego inni nie mogą - oświadczył. - Jeśli jest coś, czego zawsze pragnąłeś i sądziłeś, że nie możesz zdobyć, teraz masz szansę. Powiedz, co to, a przekonasz się, że byłeś w błędzie. Nauczyłem się rzeczy, w które byś nie uwierzył, Benedykt uśmiechnął się, co było raczej rzadkością.
      - Wybrałeś złe podejście - zauważył. - Zawsze mogę przejść do tego, czego pragnę.
      - Cienie! - parsknął Brand i znów się zatrzymał. - Każdy z nas potrafi schwycić widmo! Ja mówię o rzeczywistości! Amber! Władza! Chaos! To nie zmaterializowane sny! Nie drugi gatunek!
      - Gdybym chciał czegoś więcej, niż mam, wiedziałbym, co robić. Nie robię tego.
      Brand zaśmiał się. Znów podjął marsz. Przebył już ćwierć obwodu Wzorca. Jego głos huczał. Klejnot zapłonął jaśniej.
      - Jesteś głupcem, jeśli z własnej woli nosisz łańcuchy! Ale jeśli przedmioty nie budzą w tobie chęci posiadania, jeśli nie pociąga cię władza, to może wiedza? Do końca poznałem sztukę Dworkina. Od tego czasu poszedłem dalej i drogo zapłaciłem za wgląd w mechanizmy wszechświata. Możesz go mieć za darmo.
      - Będzie miał swoją cenę - stwierdził Benedykt. - Cenę, której nie chcę płacić.
      Brand potrząsnął głową i odgarnął włosy. Obraz Wzorca zafalował lekko, gdy strzęp chmury przesłonił księżyc. Tir-na Nog'th przyblakło, by po chwili zogniskować się ponownie.
      - Ty naprawdę tak myślisz - Brand widocznie nie dostrzegł chwilowego przygaszenia. - Nie będę więcej wystawiał cię na próbę. Musiałem jednak sprawdzić. - Zatrzymał się znowu i spojrzał. - Jesteś zbyt dobrym człowiekiem, by się marnować w tym bałaganie, bronić czegoś, co już się rozpada. Ja zwyciężę, Benedykcie. Zetrę Amber i zbuduję go na nowo. Wymażę stary Wzorzec i nakreślę własny. Możesz mi pomóc. Chcę, byś stanął przy moim boku. Zamierżam stworzyć doskonalszy świat, z łatwiejszym dostępem do Cienia. Zamierzam połączyć Amber z Dworcami Chąosu. Zamierzam rozciągnąć tę dziedzinę na cały Cień. Będziesz dowodził naszymi legionami, największą potęgą militarną, jaka kiedykolwiek powstała. Mógłbyś...
      - Jeśli twój nowy świat ma być tak doskonały, jak twierdzisz, nie będzie potrzebował legionów. Jeśli natomiast ma być odbiciem duszy swego stwórcy, trudno go uznać za doskonalszy od obecnego. Dzięki za propozycję, ale raczej zostanę przy Amberze, który już istnieje.
      - Jesteś głupcem, Benedykcie. Masz dobre chęci, ale jesteś głupcem.
      Znowu ruszył przed siebie, jakby mimochodem. Był już piętnaście metrów od Benedykta. Dziesięć... Szedł dalej. Wreszcie stanął, jakieś sześć metrów od niego, zaczepił kciuki o pas i patrzył. Benedykt wytrzymał jego wzrok. Sprawdziłem położenie chmur. Skłębiona masa wciąż sunęła w stronę księżyca. Jednakże mogłem ściągnąć Benedykta w każdej chwili. Nie warto mu teraz przeszkadzać.
      - Więc czemu nie podejdziesz i nie zabijesz mnie? - spytał w końcu Brand. - Jestem bez broni, więc nie sprawię kłopotów. Co prawda w naszych żyłach płynie ta sama krew, ale to chyba nie robi ci żadnej różnicy? Na co czekasz?
      - Powiedziałem już, że nie chcę cię skrzywdzić - odparł Benedykt.
      - Lecz nie zawahasz się, jeśli spróbuję przejść obok ciebie?
      Benedykt skinął tylko głową.
      - Przyznaj, że się mnie boisz, Benedykcie. Nawet kiedy podchodzę nie uzbrojony, coś ściska ci wnętrzności. Dostrzegasz moją pewność siebie i nie pojmujesz jej. Musisz się lękać.
      Benedykt nie odpowiedział.
      - Boisz się mojej krwi na swych rękach - mówił dalej Brand. - I mojej śmiertelnej klątwy.
      - A czy ty bałeś się krwi Martina na swoich? - spytał Benedykt.
      - To szczeniak i bękart! - warknął Brand. - Nie był naprawdę jednym z nas. Był tylko narzędziem.
      - Brandzie, nie mam ochoty zabijać brata. Oddaj tę błyskotkę, którą nosisz na szyi, i wróć ze mną do Amberu. Nie jest jeszcze za późno, by wszystko naprawić.
      Brand odchylił głowę do tyłu i wybuchnął śmiechem.
      - Co za szlachetne słowa, Benedykcie! Prawdziwego władcy tej ziemi. Twoja prawość mnie zawstydza. A jaki jest główny cel tego wszystkiego? - Pogładził palcem Klejnot Wszechmocy. - To? - Znów się roześmiał i zrobił kilka kroków do przodu. - Ta zabawka? Jeśli ją oddam, czy kupi nam pokój, przyjaźń i ład? Czy będzie dostateczną zapłatą za moje życie?
      Znów się zatrzymał, nie więcej niż trzy metry od Benedykta. Uniósł Klejnot w palcach i spojrzał na niego. - Czy zdajesz sobie sprawę z potęgi tego kamienia? - zapytał.
      - Dość te... - zaczął Benedykt i głos uwiązł mu w gardle.
      Brand zrobił kolejny krok. Klejnot płonął jasnym błaskiem. Dłoń Benedykta poruszyła się w stronę rękojeści miecza, lecz nie dotknęła jej. Stał sztywno, jak gdyby nagle zmienił się w posąg. Wtedy zacząłem pojmować, ale było już za późno.
      Nic, co powiedział Brand, nie miało naprawdę znaczenia. Po prostu gadał cokolwiek, by odwrócić uwagę, gdy szukał odpowiedniej odległości. Rzeczywiście był częściowo dostrojony do Klejnotu, zyskał nad nim częściową kontrolę, lecz to wystarczyło, by wywołać pewne efekty. Nie sądziłem, że takie efekty są możliwe, ale on wiedział o nich od samego początku. Brand starannie wybrał miejsce przybycia. Stanął dość daleko, spróbował Klejnotu, podszedł bliżej, spróbował, znów podszedł, aż wreszcie znalazł punkt, skąd mógł oddziaływać na system nerwowy Benedykta.
      - Benedykcie - odezwałem się. - Lepiej będzie, jeśli zejdziesz do mnie natychmiast.
      Wytężyłem wolę, ale on nawet nie drgnął ani nie odpowiedział. Jego Atut wciąż działał, wyczuwalem jego obecność, widziałem, co się dzieje, ale nie mogłem go dosięgnąć. Najwyraźniej Klejnot działał nie tylko na system motoryczny.
      Spojrzałem na chmury. Były coraz gęściejsze, sięgały już księżyca. Zdawało się, że wkrótce go przesłonią. Gdy to nastąpi, a ja nie zdołam ściągnąć Benedykta, spadnie do morza, kiedy tylko zgaśnie księżycowy błask i rozwieje się miasto.
      Brand! Gdyby wiedział, co się dzieje, mógłby użyć Klejnotu, by rozproszyć chmury. Ale zapewne wtedy musiałby uwolnić Benedykta. Nie wierzyłem, by się na to zdecydował. A jednak... Chmury chyba trochę zwolniły. Wszystkie przemyślenia mogły się okazać zbędne.
      Na wszelki wypadek odszukałem Atut Branda i odłożyłem na bok.
      - Benedykcie, Benedykcie - Brand uśmiechał się z pobłażaniem. - Jaki pożytek z najlepszego szermierza, jeśli nie potrafi dobyć miecza? Mówiłem, że jesteś głupcem. Czy sądzisz, że z własnej woli dałbym się zabić? Powinieneś zaufać lękowi, który z pewnością odczuwałeś. Powinieneś wiedzieć, że nie przybędę tu bezbronny. Nie żartowałem mówiąc, że zwyciężę. Chociaż słusznie wybrali właśnie ciebie. Jesteś najlepszy. Naprawdę wolałbym, żebyś przyjął moją propozycję. Teraz to już nieważne. Nie można mnie powstrzymać. Nikt z pozostałych nie ma najmniejszej szansy, a bez ciebie wszystko będzie o wiele łatwiejsze.
      Sięgnął pod płaszcz i wyjął sztylet.
      - Przeciągnij mnie, Benedykcie! - krzyknąłem, choć bez nadziei. Nie było żadnej reakcji, żadnej energii, by przeatutować mnie na górę.
      Chwyciłem kartę Branda. Przypomniałem sobie stoczoną przez Atuty bitwę z Erykiem. Gdybym potrafił uderzyć Branda dość mocno, mógłbym odwrócić jego uwagę, a Benedykt zdołałby się uwolnić. Całą siłę woli skierowałem na kartę, przygotowując potężny atak
psychiczny.
      Nic z tego. Droga pozostała lodowata i ciemna. Zapewne był tak skoncentrowany na tym, co robił, tak całkowicie złączony umysłem z Klejnotem, że po prostu nie mogłem go dosięgnąć. Na każdym zakręcie blokował mi drogę.
      Nagle schody pobladły; nerwowo spojrzałem na księżyc. Macka cumulusa przesłoniła część tarczy. Niech to diabli!
      Wróciłem do Atutu Benedykta. Reagował powoli, ale odzyskałem kontakt. Co dowodziło, że gdzieś tam, wewnątrz tego wszystkiego, Benedykt zachował świadomość. Brand zbliżył się o krok i wciąż drwił z niego.
      Klejnot na ciężkim łańcuchu płonął blaskiem swej mocy.
      Stali może trzy kroki od siebie. Brand bawił się sztyletem.
      - Tak, Benedykcie - mówił. - Zapewne wołałbyś zginąć w bitwie. Z drugiej strony możesz to potraktować jako zaszczyt... i symbol. Twoja śmierć będzie początkiem nowego ładu...
      Wzorzec za nimi rozmył się na moment. Nie mogłem oderwać oczu od tej sceny, by popatrzeć na księżyc.
      Wśród cieni i migotliwego blasku, stojąc plecami do Wzorca, Brand niczego chyba nie zauważył. Zrobił kolejny krok.
      - Dość już - oznajmił. - Są sprawy, które muszę załatwić, a noc nie staje się dłuższa.
      Zbliżył się o krok i opuścił klingę.
      - Dobranoc, słodki książę - powiedział i zamachnął się.
      W tym właśnie momencie dziwne, mechaniczne ramię Benedykta, wyrwane z tego miejsca cieni, srebra i księżycowego blasku, poruszyło się z szybkością atakującej kobry. Aparat z połyskliwych, metalicznych płaszczyzn jak fasety klejnotu, nadgarstek cudownego splotu srebrzystego kabla nakrapianego igłami płomieni, stylizowana, szkieletowa szwajcarska zabawka, mechaniczny owad, funkcjonalny, śmiercionośny, piękny na swój sposób, wystrzelił do przodu z prędkością, za którą nie nadążał wzrok, podczas gdy całe ciało pozostało w bezruchu jak posąg.
      Mechaniczne palce schwyciły łańcuch Klejnotu. Ramię natychmiast przesunęło się w górę, unosząc Branda nad podłogą. Wypuścił sztylet i dwoma rękami sięgnął do gardła.
      Za jego plecami Wzorzec znów zniknął na chwilę i powrócił o wiele bledszy. W blasku latarni twarz Branda zmieniła się w upiorną, wykrzywioną maskę.
      Benedykt stał skamieniały i trzymał go w górze, jak nieruchoma, ludzka szubienica. Wzorzec był coraz słabiej widoczny. Nade mną zaczynały znikać stopnie. Chmury zasłoniły już połowę księżycowej tarczy.
      Wijąc się, Brand wyciągnął ręce za głowę i pochwycił łańcuch po obu stronach trzymającej go mechanicznej dłoni. Był silny; wszyscy jesteśmy silni. Widziałem, jak nabrzmiewają i twardnieją mu mięśnie. Twarz miał siną, a szyja była masą naprężonych ścięgien. Przygryzł wargę; krew spływała na brodę, gdy szarpał za łańcuch.
      Coś trzasnęło ostro, potem brzęknęło, łańcuch pękł i Brand dysząc ciężko runął na podłogę. Przetoczył się, obiema rękami obejmując szyję. Powoli, bardzo powoli Benedykt opuścił niezwykłe ramię. Wciąż trzymał łańcuch i Klejnot. Zacisnął palce drugiej ręki. Odetchnął głęboko.
      Wzorzec zbladł jeszcze bardziej. Nade mną Tir-na Nog'th było już przezroczyste. Księżyc znikł nienud zupełnie.
      - Benedykcie! - krzyknąłem. - Słyszysz mnie?
      - Tak - odpowiedział cicho i zaczął się zapadać.
      - Miasto zanika! Musisz natychmiast wracać!
      Wyciągnąłem rękę.
      - Brand... - Obejrzał się.
      Lecz Brand także się zapadał i widziałem, że Benedykt nie zdoła go dosięgnąć. Chwyciłem go za lewe ramię i pociągnąłem. Obaj padliśmy na ziemię obok głazu.
      Pomogłem mu wstać. Potem razem usiedliśmy na skale. Przez długą chwilę żaden z nas nie odzywał się ani słowem.
      Spojrzeliśmy jeszcze raz: Tir-na Nog'th zniknęło.
      Przebiegłem myślami to, co tak szybko, tak nagle zdarzyło się dzisiejszego dnia. Czułem ogromny ciężar zmęczenia i wiedziałem, że moja energia jest już na wyczerpaniu, że wkrótce zasnę. Nie mogłem zebrać myśli. Zbyt wiele działo się ostatnio. Oparłem głowę na kamieniu, obserwując chmury i gwiazdy. Klocki łamigłówki... kawałki, które powinny pasować, jeśli tylko zamienię je, poprzestawiam, ułożę we właściwy sposób.
      Już teraz zamieniały się miejscami, przesuwały i odwracały, jakby z własnej woli.
      - Zginął? Jak myślisz? - zapytał Benedykt, wyrywając mnie z zadumy.
      - Prawdopodobnie. Był w fatalnym stanie, kiedy wszystko się rozpadło.
      - Miał długą drogę w dół. Może zdążył znaleźć jakiś sposób ratunku, podobny do metody przybycia.
      - W tej chwili to już bez znaczenia - odparłem. - Wyrwałeś mu kły.
      Benedykt westchnął. Wciąż trzymał Klejnot, o wiele ciemniejszy niż przed chwilą.
      - To prawda - przyznał w końcu. - Wzorzec jest bezpieczny... Chciałbym, by kiedyś, przed laty, nie powiedziano czegoś, co zostało powiedziane, albo nie uczyniono tego, co uczyniono. Czegoś, o czym nie wiedzieliśmy, a co pozwoliłoby mu dorosnąć inaczej, sprawiło, że byłby kimś innym niż ten zgorzkniały, złamany człowiek, jakiego spotkałem tam, w górze. Lepiej, że zginął. Ale to strata czegoś, czym mógł się stać.
      Nie odpowiedziałem. To, o czym mówił, mogło, ale nie musiało być prawdą. To bez znaczenia. Brand mógł być skrajnym przypadkiem choroby psychicznej, cokolwiek to oznacza, ale nie musiał. Zawsze są jakieś powody.
      Kiedy coś się zapaskudzi, kiedy nastąpi coś obrzydliwego, na pewno istnieje przyczyna. Wciąż jednak trzeba sobie jakoś radzić z zapaskudzoną, obrzydliwą sytuacją, a wytłumaczenie, skąd się wzięła, nie pomaga ani odrobinę. Jeśli ktoś postąpi naprawdę wrednie, zawsze istnieje tego przyczyna. Możesz jej szukać, jeśli masz ochotę, a dowiesz się, dlaczego taki z niego sukinsyn.
      Problem w tym, że nie zmienia to faktów. Brand działał. Pośmiertna psychoanaliza niczego nie zmieniała. Bliźni osądzają nas według czynów i ich konsekwencji. Przy innych kryteriach zyskujesz tylko tanie poczucie moralnej wyższości myśląc, że ty na jego miejscu postąpiłbyś ładniej. Dlatego zostawiam te kwestie niebiosom. Nie mam dostatecznych kwalifikacji.
      - Lepiej wracajmy do Amberu - rzekł Benedykt. - Jest jeszcze wiełe spraw, których trzeba dopilnować.
      - Zaczekaj - powstrzymałem go.
      - Na co?
      - Zastanawiałem się.
      A kiedy nie powiedziałem nic więcej, zapytał:
      - I?
      Przerzuciłem swoje Atuty, schowałem jego, schowałem Branda.
      - Nie myślałeś kiedy, skąd się wzięło twoje nowe ramię? - spytałem.
      - Oczywiście. Zdobyłeś je w Tir-na Nog'th, w dość niezwykłych okolicznościach. Pasuje. Działa. Dzisiaj wykazało swoją przydatność.
      - Dokładnie. Czy to nie za wielki ciężar, by zrzucać go na czysty przypadek? Jedyna broń, jaka tam, w górze, dawała ci szansę w starciu z Klejnotem. I akurat ona była częścią ciebie. A ty akurat byłeś tą osobą, która czekała tam, by jej użyć. Prześledź wstecz wszystkie fakty. Czy nie nazbyt niezwykły... nie, raczej absurdalny ciąg zdarzeń doprowadził do takiej sytuacji?
      - Jeżeli tak na to spojrzeć...
      - Ja spojrzałem. I rozumiesz pewnie równie dobrze jak ja, że to coś więcej niż zbieg okoliczności.
      - No, dobrze. Zgoda. Ale jak? Jak tego dokonano?
      - Nie mam pojęcia - odparłem wyjmując kartę, na którą nie patrzyłem już od dawna. Czułem pod palcami jej chłód i twardość. - Ale nie metoda jest ważna. Zadałaś niewłaściwe pytanie.
      - A o co powinienem spytać?
      - Nie "jak?", ale "kto?"
      - Myślisz, że to ludzki czynnik był przyczyną ciągu zdarzeń, prowadzących do odzyskania Klejnotu?
      - Tego nie wiem. Co znaczy: ludzki? Ale myślę, że ktoś, kogo dobrze znamy, powrócił i stoi za tym wszystkim.
      - No, dobrze. Kto?
      Pokazałem mu Atut.
      - Tata? To śmieszne! Na pewno już nie żyje. To już tak długo.
      - Wiesz, że potrafiłby tego dokonać. Jest wystarczająco przebiegły. Nigdy do końca nie rozumieliśmy jego mocy.
      Benedykt wstał. Przeciągnął się. Pokręcił głową.
      - Chyba za długo siedziałeś na zimnie, Corwinie. Wracajmy do domu.
      - Bez sprawdzenia? Daj spokój. To żadna zabawa. Siadaj i daj mi jedną minutę. Spróbujmy jego Atutu.
      - Na pewno do tej pory już by się z kimś skontaktował.
      - Nie sądzę. A nawet... No, Benedykcie. Zrób mi przyjemność. Co mamy do stracenia?
      - Zgoda. Czemu nie?
      Usiadł przy mnie. Trzymałem Atut tak, żebyśmy obaj go widzieli. Patrzyliśmy. Oczyściłem umysł i spróbowałem kontaktu. Nastąpił prawie natychmiast.
      Przyglądał się nam z uśmiechem.
      - Dobry wieczór. To była dobra robota - powiedział Ganelon. - Cieszę się, że przynieśliście moje świecidełko. Już wkrótce będzie mi potrzebne.